– Dobra, dobra – odparł. – Nie musisz mnie przekonywać. Pochwalam ten plan.
– Mógłbyś najpierw przyjechać tutaj i poznać Jane, żeby…
– Nie, nie. Jestem pewny, że odpowiada dokładnie twojemu opisowi. Nie zapominaj jednak, że planowałaś za tydzień wybrać się w góry.
– Do tego czasu możemy już nie mieć Jane. W przeciwnym razie prawdopodobnie będziemy mogli zabrać ją z sobą.
– Kiedy musimy stawić się w sądzie?
– Nie wiem. Chyba w poniedziałek lub wtorek.
– Będę robił dobre wrażenie.
– Wyszorujesz się za uszami?
– Dobra. I włożę buty.
Szczerząc zęby, Carol poradziła mu”
– Nie dłub w nosie w obecności sędziego.
– Jeśli on nie zacznie dłubać pierwszy.
– Kocham cię, doktorze Tracy.
– Kocham cię, doktor Tracy.
Kiedy odłożyła słuchawkę, czuła się cudownie. Nawet jaskrawy wystrój poczekalni nie działał jej na nerwy.
Tej nocy w domu Tracych nie słychać było walenia; nie grasował poltergeist, przed którym przestrzegał Paula pan Alsgood. Następnego dnia również panował spokój. Dziwne hałasy i wibracje skończyły się równie nagle, jak się zaczęły.
Zniknęły też koszmarne sny Carol. Spała mocno, spokojnie, nie budząc się do rana. Szybko zapomniała o srebrzystym ostrzu siekiery, huśtającym się tam i z powrotem w dziwnej próżni.
Pogoda także się poprawiła. Rozchmurzyło się w niedzielę, a w poniedziałek niebo było błękitne jak w lecie.
We wtorek po południu, kiedy Paul i Carol załatwiali w sądzie przyznanie tymczasowej opieki nad Jane Doe, Grace Mitowski sprzątała kuchnię. Skończyła właśnie odkurzanie, kiedy zadzwonił telefon.
– Halo.
Cisza.
– Halo – odezwała się znowu.
Słaby, przytłumiony męski głos powiedział”
– Grace…
– Tak? Nie mogę pana zrozumieć. Może pan mówić głośniej?
Próbował, ale słowa zanikały. Wydawały się dobiegać z olbrzymiej odległości, z niewyobrażalnie bezdennej otchłani.
– Strasznie złe połączenie. Musi pan mówić głośniej – prosiła.
– Grace – starał się, by go słyszała. – Gracie… może już za późno. Musisz… szybko działać. Musisz to zatrzymać… żeby znów… się nie stało. – Głos się załamał, zachrypiał. – Już chyba… za późno… za późno…
Rozpoznała ten głos i zamarła. Zacisnęła rękę na słuchawce. Zaparło jej dech.
– Gracie… to nie może trwać wiecznie. Musisz… położyć temu kres. Chroń ją, Gracie. Chroń ją…
Głos zanikał.
I nastała cisza. Idealna cisza, bez syczenia, buczenia typowego dla łącz telefonicznych. Bezdenna cisza. Nieskończona.
Odłożyła słuchawkę.
Zaczęła się trząść.
Podeszła do kredensu i wyjęła butelkę szkockiej, którą trzymała dla gości. Nalała dużą porcję i usiadła przy stole kuchennym.
Alkohol nie rozgrzał jej, wciąż wstrząsały nią dreszcze.
Głos w telefonie należał do Leonarda. Jej męża. Ale on nie żył od osiemnastu lat.
ZŁO CHODZI WŚRÓD NAS…
Zło nie jest nieznajomym bez twarzy,
mieszkającym w odległym sąsiedztwie.
Zło ma zdrową, znajomą twarz,
wesołe oczy i otwarty uśmiech.
Zło chodzi wśród nas; nosi maskę,
która wygląda jak twarze nas wszystkich.
„Księga policzonych smutków”
We wtorek, po przyznaniu im przez sąd tymczasowej opieki nad Jane Doe, Paul pojechał do domu, żeby pracować nad powieścią, a Carol zabrała dziewczynkę na zakupy. Jane nie miała żadnych ubrań poza tym, które nosiła owego pamiętnego dnia. Była zakłopotana faktem, że Carol wydaje na nią pieniądze, i z początku wzbraniała się przed kupieniem czegokolwiek. Wreszcie Carol powiedziała”
– Kochanie, ubrania są ci potrzebne, więc proszę, odpręż się i wybieraj. Dobra? Pieniądze, które wydamy, najprawdopodobniej zwrócą mi twoi rodzice albo departament rodzin zastępczych.
Ten argument zadziałał. Szybko kupiły kilka par dżinsów, parę bluzek, bieliznę, parę solidnych tenisówek, skarpetki, sweter i wiatrówkę.
Kiedy dotarły do domu, Jane była pod wrażeniem budynku w stylu Tudorów, zachwyciły ją ołowiowe okna, spadzisty dach i kamienne ściany. Zakochała się w pokoju gościnnym, w którym ją ulokowano. Miał lekko zaokrąglony sufit, długie siedzisko ustawione w wykuszu okiennym i oszkloną lustrami szafę na całą ścianę. Utrzymany w tonacji błękitu i bladego beżu, z meblami z epoki królowej Anny, wykonanymi z drewna wiśniowego na wysoki połysk.
– Czy to tylko pokój gościnny? – spytała Jane z niedowierzaniem. – Nie korzystacie z niego na co dzień? Och, gdyby to był mój dom, przychodziłabym tu ciągle! Siadałabym i czytała, czytała i siedziała, tam w oknie, i chłonęła atmosferę.
Carol zawsze lubiła ten pokój, ale teraz, dzięki Jane, zaczęła doceniać go na nowo. Kiedy obserwowała dziewczynkę uchylającą drzwi szafy, sprawdzającą widok z każdego kąta, twardość materaca na królewskich rozmiarów łożu, zdała sobie sprawę, że jedną z zalet posiadania dzieci jest niewinność i świeżość ich reakcji. To sprawia, że rodzice pozostają młodzi i otwarci na świat.
Tego wieczora Carol, Paul i Jane przygotowywali kolację. Choć z natury nieco nieśmiała, dziewczynka natychmiast dostosowała się do tutejszych zwyczajów. W kuchni i przy stole jadalnym było dużo śmiechu.
Po kolacji Jane zaczęła zmywać naczynia, podczas gdy Carol i Paul sprzątali ze stołu. Kiedy przez moment zostali sami, Paul cicho powiedział”
– Ona jest wspaniałym dzieciakiem.
– A nie mówiłam?
– Śmieszna sprawa.
– Co?
– Od momentu gdy ją zobaczyłem dziś po południu przed salą sądową, nie opuszcza mnie uczucie, że już ją gdzieś widziałem.
– Gdzie?
Potrząsnął głową.
– Żebyś mnie zabiła, nie wiem. Ale w jej twarzy jest coś znajomego.
Przez całe wtorkowe popołudnie Grace czekała na telefon.
Drętwiała na myśl, że będzie musiała odebrać.
Poprzez działanie próbowała dać upust energii, która brała się ze zdenerwowania; sprzątała dom. Wyszorowała podłogę w kuchni, odkurzyła meble we wszystkich pokojach i wyczyściła dywany.
Nie mogła jednak przestać myśleć o tamtej rozmowie: głos suchy jak papier i zniekształcony echem, ale z pewnością należący do Leonarda; osobliwe rzeczy, które powiedział; niesamowita cisza, kiedy skończył mówić; niepokojące uczucie niezmierzonej odległości, niewyobrażalnej otchłani czasu i przestrzeni…
To musiał być kawał. Ale kto za tym stoi? Dlaczego naśladuje głos Leonarda osiemnaście lat po jego śmierci? Jaki jest cel takich zabaw teraz, gdy minęło tyle czasu?
Aby nie myśleć, zabrała się do pieczenia jabłek w cieście. Duże soczyste jabłka – podawane z cynamonem, mlekiem i tylko odrobiną cukru – były jej ulubionym daniem na kolację. Urodziła się i wychowała w Lancaster, w Pensylwanii, gdzie podawano je jako oddzielny posiłek. We wtorkowy wieczór nie miała jednak apetytu, nawet na jabłka w cieście. Przełknęła parę kęsów, dziobiąc je bezmyślnie widelcem, kiedy zadzwonił telefon.
Podskoczyła. Gapiła się na aparat wiszący na ścianie.
Zadzwonił znów. I znów.
Drżąc, wstała, podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę.
– Gracie…
Głos był słaby, lecz wyraźny.
– Gracie… już chyba za późno…
To był on. Leonard. Albo ktoś, kto mówił dokładnie jak on.
Читать дальше