— Pierwotni, którzy wznoszą się z powierzchni swojej planety, wiośnie minęli poziom podstawowy — ciągnął Xa. — Dokonali inwersji swoich pojazdów i…
— Co oznacza, że udają się na bliźniaczą planetę — przerwał Diviwidiv. — Dlaczego więc mnie niepokoisz?
— Miałem sposobność przyjrzeć im się bardzo dokładnie, Ukochany Stwórco, i muszę cię poinformować, że ich organy wzroku są o wiele precyzyjniejsze od twoich. Ponadto udało im się skonstruować przyrządy, znacznie powiększające optycznie obrazy.
— Teleskopy! — Myśl, że jakiś prymitywny gatunek potrafił wynaleźć sposoby manipulowania tak niesforną materią jak światło, podziałała na Diviwidiviego jak kubeł zimnej wody. Usiadł na gładkim, gąbczastym sześcianie, który służył mu za łóżko i wyłączył sztuczne pole grawitacji, bez którego nie byłby w stanie zapaść w głębszy sen. — Powiedz mi — zwrócił się do Xa. — Czy istnieje możliwość, że Pienvotni nas dostrzegą? — W tej chwili musiał polegać na zmysłach Xa, ponieważ jego własny promień bezpośredniego postrzegania drastycznie ograniczały metalowe ściany siedziby.
— Tak, Ukochany Stwórco. Dwóch z nich bada właśnie ogólną powierzchnię sfery, w której się znajdujemy. Posiadają podwójny teleskop. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że zostaniemy wyśledzeni. Najłatwiej ich uwagę mogą przyciągnąć grzejniki stacji syntezy protein, gdyż emitują promieniowanie wchodzące w zakres postrzegania oka Pierwotnych. Określają je oni słowem „purpurowy”.
— Natychmiast wyłączę grzejniki. — Diviwidiv wysunął się z pokojów mieszkalnych siedziby i skierował do głównej sali operacyjnej. Droga, jaką przebył w powietrzu, zawiodła go do matrycy kontrolnej, kierującej produkgą spożywczą. Swoim cienkim jak ołówek szarym palcem odciął dopływ mocy od rzędu zewnętrznych grzejników.
— Już po wszystkim — powiedział do Xa. — Czy Pierwotni coś spostrzegli?
Zapadła krótka cisza, po czym Xa odparł:
— Tak. Jeden z nich twierdził, że widzi „linię purpurowych świateł”, lecz nie wywołało to żadnej reakcji emocjonalnej. Całe wydarzenie zlekceważono i jest ono właśnie zapominane.
— Miło mi to słyszeć — odetchnął Divivvidiv, używając odpowiedniej telebarwy dla zaznaczenia, iż odczuwa ulgę.
— Dlaczego czujesz ulgę, Ukochany Stwórco? Przecież gatunek na tak wczesnym etapie rozwoju nie może stanowić dla ciebie żadnego zagrożenia.
— Nie chodzi mi o własne bezpieczeństwo — odparł Diviv-vidiv. — Gdyby Pierwotni zainteresowali się nami i zdecydowali na bliższe dociekania, byłbym zmuszony ich zniszczyć.
Ponownie zapadła cisza, po czym Xa zauważył:
— Niechętnie myślisz o zabiciu choćby jednego Pierwotnego.
— Naturalnie.
— Ponieważ odebranie życia jakiejkolwiek istocie jest niemoralne.
— Zgadza się.
— W takim razie, Ukochany Stwórco — dokończył Xa — dlaczego zdecydowałeś, że zabijesz mnie?
— Mówiłem ci już wiele razy: nikt nie chce cię zabić… to po prostu sprawa…
Rozmowa o zabijaniu przypomniała Divivvidiviemu, co tutaj robi i skierowała jego myśli ku przerażającej zbrodni przeciw naturze popełnianej przez jego współbraci. Nagły skurcz udręki i poczucia winy zmroził mu umysł.
Starożytne miasto Ro-Atabri zajmowało ogromny obszar.
Toller od ponad godziny stał przy relingu gondoli i patrzył na rozległy wzór zagmatwanych linii i kolorów, odróżniających miasto od otaczającego je terenu. Przyzwyczaił się uważać Prąd, stolicę Overlandu, za imponującą metropolię i zawsze wyobrażał sobie, że Ro-Atabri jest o wiele większe, lecz w zasadzie podobne. Jednak rzeczywisty wygląd siedziby władzy kolcorroniańskiej przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.
Przeczuwał, że ogromna różnica rozmiarów wiąże się w jakiś sposób z różnicą jakościową, ale chodziło tu jeszcze o coś więcej. Wszystkie miasta, miasteczka i wsie na Overlandzie zostały zaprojektowane, dlatego też ich cechy charakterystyczne miały swoje źródło w zamysłach architektów i budowniczych. Patrząc zaś z góry na Ro-Atabri miało się wrażenie, że to żywy organizm.
Rozciągało się tam w dole, zupełnie jak na szkicach, które jego babka, matka ojca Gesalla Maraąuine, kreśliła dla niego, gdy był jeszcze dzieckiem. Rzeka Borann wiła się aż do Arie Bay, dalej rozszerzającą się w Zatokę Tronom, a na wschodzie wznosiła się przykrytą śnieżną czapą Mount Opelmer. Współgrające i zlewające się z tym krajobrazem miasto i przedmieścia wypuszczały kłącza, tworząc rozległą narośl z kamieni, betonu, drewna brakka i gliny, uosabiając całe wieki zmagań rzesz ludzkich istot. Wielkie pożary szalejące w dniu, gdy rozpoczęła się migracja, w niektórych miejscach pozostawiły wciąż widoczne przebarwienia, lecz budowle z kamienia przetrwały nienaruszone, gotowe służyć ludzkości w nadchodzących epokach. Pomarańczowoczerwone i pomarańczowobrązowe cętki znaczyły miejsca, w których nieszczęśni Nowi Ludzie zaczęli pokrywać skorupy domów świeżymi dachówkami.
— Co o tym sądzisz, młodzieńcze? — spytał komisarz Kettoran, pojawiając się u boku Tollera. Teraz, kiedy siła ciężkości powróciła do normy, czuł się o wiele lepiej i wykazywał żywe zainteresowanie wszystkimi aspektami życia na statku.
— Ogrom — skwitował Toller zwięźle. — Trudno w to uwierzyć. Sprawia, że historia… ożywa.
Kettoran roześmiał się., — A sądziłeś, że wszystko zmyśliliśmy.
— Mogliście to zrobić, przynajmniej wielu młodych tak sądzi, ale to… Uderza mi do głowy, jeśli wie pan, co mam Ha myśli.
— Wiem dokładnie, o czym mówisz. Pomyśl tylko, co ja czuję. — Kettoran przechylił się przez reling i nagle jego twarz pojaśniała. — Czy widzisz tę kwadratową plamę zieleni w zachodniej części miasta? To była Baza, dokładnie z tego miejsca wyruszyliśmy pięćdziesiąt lat temu! Czy będziemy w stanie tam wylądować?
— Wygląda na to, że miejsce to jest takie dobre jak każde inne — odparł Toller. — Rozproszenie floty podczas lotu było zadziwiająco małe i już je wyrównaliśmy. Ostateczna decyzja leży oczywiście w gestii komandora, ale według mnie wylądujemy właśnie tam.
— Pięknie! Zatoczylibyśmy zatem doskonałe, pełne koło.
— W istocie — zgodził się Toller, w rzeczywistości prawie nie słuchając, gdyż uwagę mąciła mu świadomość, iż dziesięciodniowy lot pomiędzy planetami dobiegł końca, i że wkrótce będzie miał nieograniczone możliwości zabiegania o względy Yantary. Od czasu incydentu z niebieskorożcem nawet przelotnie nie widział księżnej i ten brak kontaktu spotęgował jego obsesję do tego stopnia, że perspektywa zobaczenia innego świata po raz pierwszy w życiu nie wydawała się większą przygodą, niż szansa porozmawiania z nią w cztery oczy, a może nawet skruszenia jej oporu.
— Zazdroszczę ci, młodzieńcze — powiedział Kettoran, spoglądając tęsknym wzrokiem w dół na miejsce, gdzie rozegrały się na wpół zapomniane sceny z jego młodości. — Wszystko przed tobą.
— Może — uśmiechnął się Toller, delektując się własną interpretacją słów komisarza. — Może macie rację.
Wioska Sty-vee składała się z niewiele ponad setki budynków i nawet w czasach rozkwitu mogła dać schronienie jedynie kilkuset ludziom. Tollera kusiło, by skreślić ją z listy i podążyć dalej bez lądowania, lecz w takim przypadku musiałby sfałszować raport o inspekcji, a nie mógł pozwalać sobie na zniżanie się do drobnych nieuczciwości. Przez chwilę obserwował rozkład wioski i zauważył, że położony w centrum plac jest bardzo mały, nawet jak na taką położoną na uboczu miejscowość.
Читать дальше