Po drodze odpiął szpadę nadal pozostającą częścią galowego uniformu Royal Manticoran Navy i położył ją na stole. A potem opadł z ulgą na wygodny fotel i przeciągnął się. Biblioteka stała się jednym z jego ulubionych miejsc i przy okazji uświadomiła mu, że jeśli księgozbiór rzeczywiście odzwierciedla gusty i zainteresowania właściciela, to mieli z Honor więcej wspólnego, niż dotąd podejrzewał. Przede wszystkim jednak pociągało go gustowne i wygodne umeblowanie, a zwłaszcza cisza i spokój panujące tu praktycznie zawsze.
One też zwabiły go teraz. Uśmiechnął się złośliwie, odchylając oparcie fotela. Pochodzenie od młodych lat zmuszało go do udziału w najgłośniejszych przyjęciach, jakie odbywały się w Gwiezdnym Królestwie. Były to zarazem te najbardziej formalne, choć nie zawsze najliczniejsze, toteż miał doświadczenie w życiu towarzyskim. Nie było to jednak równoznaczne z tym, że sprawiało mu to przyjemność. Rodzice dopilnowali, by nauczył się doskonale udawać, że tak jest, i zdarzały się okazje, kiedy nie musiał tego robić. Generalnie jednak wolałby operację bez znieczulenia od co najmniej połowy przyjęć, bali czy rautów, w których zmuszony był uczestniczyć. A dzisiejsze należało do kategorii, które wyzwalały w nim skłonność do ucieczki przy pierwszej możliwej okazji.
Powodem bynajmniej nie była niechęć do gospodarzy, gdyż w sumie lubił, a po części podziwiał mieszkańców Graysona. Podobał mu się ich upór, z którym nie przyjmowali do wiadomości, że jakieś zadanie może przekraczać ich możliwości, ich odwaga, pomysłowość i uczciwość. Doskonale się czuł na naradach czy spotkaniach zawodowych i rzadko napotykał problemy w stosunkach z cywilami, jak długo chodziło o kwestie pragmatyczne. Spotkania towarzyskie, a zwłaszcza oficjalne, były jednakże zupełnie czymś innym. Podstawę stanowiła muzyka, którą na Graysonie uważano za klasyczną, a od której bolała go nie tylko głowa, ale i zęby. Co gorsza, całe społeczeństwo planety znajdowało się w okresie przemian, co powodowało, iż spotkania towarzyskie były znacznie bardziej męczące niż na Manticore, a równocześnie nie istniał zręczny sposób wymigania się od udziału w nich. Przynajmniej jedna trzecia jego obowiązków była bowiem natury dyplomatycznej.
Był starszym bratem najważniejszego ministra w rządzie i miał za sobą trzyletni okres na stanowisku Trzeciego Lorda Przestrzeni w czasie poprzednich rządów księcia Cromarty’ego (czyli w praktyce tego samego rządu). Stanowisko to było w równym stopniu związane z polityką co z kwestiami militarnymi i przy tym doświadczeniu oraz obecnej pozycji musiał stykać się z najwyższymi kręgami graysońskich polityków. Ponieważ tak jak wszędzie także na Graysonie spora część negocjacji odbywała się podczas towarzyskich spotkań, oznaczało to, iż był zmuszony większość teoretycznie wolnych wieczorów poświęcać na udział w takim czy innym przyjęciu. A to było nader męczące przy ciągle zmieniających się normach społecznych. Zwłaszcza dla kogoś wychowanego w społeczeństwie, dla którego dyskryminacja kobiet była równie zamierzchłą historią co leczenie przez upuszczanie krwi. Tego wieczoru na to wszystko nałożyły się jeszcze problemy zawodowe wywołane informacjami otrzymanymi z Admiralicji — i po prostu miał dość.
Byłoby znacznie prościej, gdyby społeczeństwo graysońskie pozostało na tym samym poziomie, na którym znajdowało się w chwili przystąpienia do Sojuszu. Mógłby wówczas spisać je na straty jako bandę zacofanych barbarzyńców — fakt, w pewnych kwestiach godnych podziwu, ale mimo wszystko barbarzyńców — i dopasować się odpowiednio do roli, zupełnie jak aktor w holodramie. Nie musiałby ich rozumieć, a jedynie odpowiednio dobrze udawać, kierując się wyuczonym zestawem zasad.
Hamish Alexander pokiwał smętnie głową, odchylił oparcie jeszcze bardziej i umieścił nogi na blacie stołu obok swej szpady. Niestety los bywał złośliwy i robił co mógł, by skomplikować mu życie. Tak też stało się i w tym przypadku — śmietanka towarzyska Graysona była równie niepewna co do właściwych zasad dobrego wychowania i manier jak każdy nowo przybyły na planetę. Próbowali, musiał im to przyznać i w sumie był pełen podziwu, że tak wiele osiągnęli w tak krótkim czasie. Ale nadal podstawą była wszechobecna niepewność wywołująca zamieszanie. Z jednej strony część wielkich dam sprzeciwiała się zmianom zasad, których nauczyły się jako panienki, i to bardziej nawet niż część męskich konserwatystów, którzy utracili sporo odwiecznych przywilejów. Obie grupy tworzyły naturalny sojusz i zbierały się tuż za gronem gospodarzy i oficjalnych gości, dosłownie promieniując niezadowoleniem i ostentacyjnie trzymając się starych form i zwyczajów. Powodowało to automatycznie starcie z zazwyczaj młodszą wiekowo grupą entuzjastów równouprawnienia podchodzących do niego z wojskowym zgoła zapałem.
Swoistym paradoksem było to, iż co bardziej entuzjastyczni reformatorzy okazali się, przynajmniej w jego opinii, bardziej męczący od zatwardziałych tradycjonalistów. Nie chodziło naturalnie o motywy, ale o metody. Benjamin IX zrewolucjonizował planetę, rozpoczynając od górnych warstw społeczeństwa, zmieniając zasady i przestarzały, ale stabilny porządek społeczny. Dotąd porządek ten zmieniał się niesamowicie wręcz wolno, teraz zmiany następowały błyskawicznie, a poza nielicznymi wyjątkami nikt tak do końca nie wiedział, do czego one w efekcie doprowadzą. Dlatego też sporo reformatorów uważało, że należy puścić sprawy na żywioł, a same się uporządkują. Jak podejrzewał White Haven, większość z nich dorośnie do zmiany swego podejścia, ale chwilowo ich głównym zajęciem podczas przyjęć było jak najagresywniejsze demonstrowanie, że odrzucają stare zasady. Jedynym skutkiem takiego postępowania było to, że wszyscy obecni czuli się nieswojo.
A takie zgrzyty i konfrontacje między zwolennikami starego i nowego stawiały jego oraz innych poddanych Korony dokładnie między wódką a zakąską. Tradycjonaliści uważali ich za źródło wszelkiego zła, które niszczyło to, co znane i dobre, a reformatorzy przyjmowali za pewnik, iż muszą się zgadzać z ich punktem widzenia. Nawet jeśli oczywiste dla wszystkich poza nimi samymi było, że różni reformatorzy nie zgadzają się ze sobą. Sytuacja earla przypominała balansowanie na linie nad polem minowym. Desperacko próbował bardziej niż dotąd nikogo nie urazić, wiedząc, że jest to po prostu niemożliwe. Było to równie wyczerpujące co irytujące i miał tego powyżej uszu.
Uczciwość nakazywała przyznać, że na tym przyjęciu sytuacja wyglądała znacznie lepiej od średniej planetarnej. Prawdopodobnie dlatego, że domenę Harrington zamieszkiwali najbardziej tolerancyjni i otwarci na nowe pomysły ludzie, którzy poprzednio mieszkali w innych domenach. Jedynie tacy bowiem gotowi byli przenieść się wraz z rodzinami w nieznane, czyli pod rządy pierwszej kobiety-patronki w historii planety. Co więcej, większość obecnych na przyjęciu miała okazję widzieć Honor w akcji tak na płaszczyźnie politycznej, jak i społecznej, a część również i militarnej. I niezależnie od tego, czy ona sama zdawała sobie z tego sprawę, jej status powodował, iż była dla nich ostatecznym arbitrem w wielu kwestiach, jak na przykład zwyczaje, zachowanie czy moda. Mieszkańcy jej domeny obserwowali ją uważnie i dostosowywali swoje zachowania do jej reakcji, jeśli uznali słuszność tychże reakcji. Tak się rzecz miała choćby z etykietą. Dlatego też White Haven czuł się tu znacznie swobodniej niż w innych domenach, a tego wieczoru nawet przyjemnie spędził pierwsze kilka godzin balu powitalnego na cześć lady Harrington. Ucieczkę spowodowało skumulowane zmęczenie po innych tego typu imprezach.
Читать дальше