Dziewczyna pokłoniła się i zniknęła za drzwiami. Hermathya odrzuciła na bok zakurzony płaszcz.
— Nie potrzebuję wody! — wykrzyknęła gniewnie.
— Chcę wiedzieć co zamierzasz uczynić w sprawie zamieszek!
— Już niebawem zostaną stłumione przez żołnierzy — beznamiętnym tonem odparł Sithas, wracając do stolika. Grymas gniewu wykrzywił jego twarz, gdy zobaczył zniszczony pergamin.
— Mam nadzieję, że nic złego nie przydarzy się lady Nirakinie — powiedziała Hermathya.
Sithas przestał obracać w palcach rylec.
— Co masz na myśli? — spytał surowym tonem.
— Twoja matka tam jest, w samym środku walk.
Słysząc to, Sithas chwycił Hermathyę za ramiona. Uścisk był tak silny, że z ust dziewczyny wyrwało się ciche westchnienie.
— Nie okłamuj mnie, Hermathyo! Dlaczego moja matka miałaby być w tamtej części miasta?
— Nie wiesz? Była na brzegu rzeki z tym, jak mu tam... Ambrodelem, pomagając tym biednym nieszczęśnikom.
Sithas natychmiast zwolnił uścisk na ramionach żony i cofnął się chwiejnym krokiem. Po chwili zastanowienia odwrócił się ku zrobionej z ognistego drzewa, eleganckiej szafie, zdjął z wieszaka pelerynę i zarzucił ją na ramiom Z kolejnego wieszaka zdjął pas z przytroczonym do niego smukłym mieczem — takim samym, jaki nosił Kith-Kanan. Zapiął go wokół talii, ale ten zawisł krzywo na jego szczupłych biodrach. — Idę odszukać moją matkę — oznajmił.
Hermathya chwyciła swój płaszcz. — Pójdę z tobą!
— Nie — odparł stanowczo. — Nie przystoi ci, byś wałęsała się po ulicach. Zostaniesz tutaj.
— Zrobię, co będę chciała!
Hermathya ruszyła w kierunku drzwi, ale Sithas pochwycił ją za nadgarstek i pociągnął do tyło. Oczy dziewczyny rozbłysły wściekłością.
— Gdyby nie ja, nic wiedziałbyś nawet o całym tym niebezpieczeństwie! — syknęła.
Starając się opanować głos, Sithas odparł:
— Pani, jeśli nadal chcesz pozostać w mych łaskach, zrobisz to, co rozkażę.
Hermathya wysunęła podbródek. — Czyżby? A jeśli tego nie uczynię, co wówczas zrobisz? Uderzysz mnie? Sithas poczuł, jak głęboki błękit jej oczu przybija go do podłogi, i zamiast niepokoju o własną matkę odnalazł w sobie nagły przypływ pożądania. Klejnot gwiazd na szyi Hermathyi rozjarzył się przedziwnym blaskiem. Oblewający jej policzki rumieniec zdawał komponować się z widocznym w jej oczach żarem. Ich wspólne życie było takie zimne. Tak mało było w nim ognia, tak mało uczucia. Ramiona Hermathyi były gładkie i pełne ciepła, podczas gdy ona sama delikatnie przylgnęła do ciała Sithasa. Na chwilę przed tym, zanim ich usta miały się spotkać, elfia panna szepnęła:
— Zrobię, co zechcę! Słysząc to, książę odepchnął żonę i odwrócił się od niej! Oddychał głęboko, starając się uspokoić. Hermathya używała swej urody niczym broni nie tylko wobec pospolitych ludzi, ale nawet wobec niego. Sięgnąwszy szyi, Sithas drżącą ręką zapiął pelerynę.
— Znajdź, mego ojcu. Opowiedz mu, co się stało i co zamierzam zrobić.
— Gdzie jest Mówca? — spytała chłodnym tonem.
— Nie wiem — warknął książę. — Dlaczego nie pójdziesz go poszukać?
Po tych słowach Sithas pospiesznie opuścił komnatę.
W drzwiach napotkał wracającą do komnaty służącą, która niosła misę letniej wody i miękki, biały ręcznik. Elfia panna odsunęła się na bok, by pozwolić Sithasowi przejść, po czym zbliżyła się do Hermathyi. Kobieta zmierzyła służącą pełnym wściekłości spojrzeniem i jednym machnięciem ręki wytrąciła misę z jej rąk. Brązowe naczynie uderzyło z brzękiem o marmurową posadzkę, ochlapując wodą stopy Hermathyi.
Arcuballis pochylił głowę nad krystalicznie czystą wodą i spragniony zaczął pić. Nieopodal wydrążonego drzewa, w którym mieszkali Anaya i Mackeli, głęboko spod ziemi tryskało źródło, tworząc na powierzchni dużą, nieruchomą sadzawkę. Woda przelewała się przez jeden z jej brzegów, spływając w dół po naturalnie rzeźbionych w granicie i błękitnoszarym piaskowcu schodkach.
Minęły dwa dni, odkąd powrócili do domu. Od tego czasu Kith-Kanan codziennie przychodził nad sadzawkę, aby przemyć ranę na ramieniu. Choć ręka wciąż była obolała, rana zdawała się czysta i dobrze się goiła. Pomimo własnych ran Anaya nie pozwoliła, aby Kith-Kanan zaniósł ją do źródła. Zamiast tego nakazała Mackeliemu przynieść odpowiednie korzenie i liście, z których robiła okłady. Obserwując Kagonesti, która po raz kolejny przeżuwała lecznicze zioła, Kith-Kanan czwarty raz wysłuchiwał opowieści chłopca o tym, jak został pojmany i trzymany w niewoli.
— I wtedy Voltorno powiedział drwalom, że w lesie nie ma złych duchów, a oni wierzyli mu do chwili, gdy biegnąc w dół szlaku i wrzeszcząc wniebogłosy, nie zaczęli przewracać się na swoje zarośnięte twarze...
— Czy myślisz, że moglibyśmy go jeszcze zwrócić? — przerwała wyraźnie znudzona Anaya.
— Tak sądzę — odparł Kith-Kanan. — Statek mógł jeszcze nie odpłynąć.
Mackeli spojrzał na swych towarzyszy z szeroko otwartymi ustami.
— Oddać mnie? — powiedział przerażony. Chwilę później na jego twarzy pojawił się uśmiech. — Drażnicie się ze mną!
— Nie ja — odparta Anaya, po czym skrzywiła się z bólu, gdy przyłożyła do rany kolejną porcję papki z przeżutych korzeni i liści. Twarz Mackeliego pobladła z przestrachu do chwili, gdy Kith-Kanan uspokoił go porozumiewawczym mrugnięciem.
— Chodź ze mną do źródła — powiedział książę. Wiedział, że w takiej sytuacji lepiej zostawić Anayę samą. Rana sprawiała, że Kagonesti bywała chwilami rozdrażniona.
Trzymając Arcuballisa za wodze. Kith-Kanan poprowadził gryfa w głąb lasu. Mackeli szedł posłusznie u jego boku.
— Jest jedna rzecz, co do której nie jestem pewien — powiedział po chwili książę. — Czy to Voltorno rzucił na mnie czar tamtej pierwszej nocy, gdy ukradł Arcuballisa?
— To musiał być on — zgadywał Mackeli. — Jego ludzie chcieli mięsa, więc Voltorno rzucił zaklęcie, dzięki któremu był w stanie zauroczyć każdą ciepłokrwistą istotę w okolicy. Jelenie, króliki, dziki i pozostałe zwierzęta już dawno uciekły, ostrzeżone przez Corvae. Jedyne, co Voltorno zyskał w zamian za swój trud, to gryf, o którym wiedział, że jest cenny i rzadki. Kiedy Arcuballis ugasił już pragnienie, obaj — chłopiec i młodzieniec — usiedli na potężnym głazie z błękitnoszarego piaskowca, wsłuchując się w odgłosy spadającej wody.
— Cieszę się, że ty i Ny zaczęliście się w końcu dogadywać — zauważył Mackeli. — Niełatwo jest z nią wytrzymać.
— Dobrze o tym wiem.
Chłopiec cisnął do wody gałązkę i przez chwilę przyglądał się, jak znika wciągana przez miniaturowe wodospady.
— Mackeli, co pamiętasz o swoich rodzicach? Twoja matka i ojciec, jacy oni byli?
Chłopiec zamyślił się, marszcząc czoło. — Nie wiem. Musiałem być dzieckiem, kiedy odeszli. — Odeszli? Masz na myśli to, że umarli? — Nie. Ny zawsze mówiła mi, że rodzice zostawili nas i pewnego dnia mieli po nas wrócić — odparł.
Anaya i Mackeli byli tak do siebie niepodobni, że Kith-Kananowi ciężko było uwierzyć w łączące ich więzy krwi.
— Wiesz, Kith, obserwowałem cię, kiedy walczyłeś z Voltornem. To naprawdę było coś! Sposób, w jaki się poruszałeś, świst, brzęk, świst! — Mackeli wymachiwał w powietrzu wyimaginowanym mieczem. — Chciałbym umieć tak walczyć.
Читать дальше