– Wsadźcie go do kosza – rozkazał Ignacius.
Dwóch młodych, rosłych mężczyzn pochwyciło mnie pod pachy i powlokło za sobą. Nie stawiałem nawet oporu, gdyż nie miało to najmniejszego sensu. Ignacius był inkwizytorem i doskonale wiedział, jakimi zdolnościami dysponujemy. Dlatego też dopilnował, by solidnie mnie związano i zaręczam wam, mili moi, że wyzwolenie się ze sznurów nawet nie graniczyło z cudem. Ono byłoby cudem.
Oczywiście zawsze mogłem pomodlić się do mojego Anioła Stróża. Ale po pierwsze, sądziłem, że Ignacius zabezpieczył się na tę okazję, a po drugie, nie liczyłem, by Anioł zechciał przyjść mi z pomocą, nawet gdyby usłyszał modlitwy. Nie ma co ukrywać: przegrałem z własnej winy i własnej głupoty. Pozwoliłem, by Ciemność zatriumfowała nad Światłem. I być może kara, jaka spotkałaby mnie z rąk Anioła, byłaby gorsza od tego, co szykowali oprawcy Ignaciusa.
Mężczyźni otworzyli wiklinową klatkę, wepchnęli mnie do niej i zamknęli drzwiczki. Klatka była ciasna i niska, a skulony we dwoje, ledwo się w niej mieściłem. Może to i lepiej, bo nie będę miał pokusy ucieczki przed płomieniami i wszystko szybko się skończy.
– „Strzeżcie się pilnie fałszywych proroków – krzyknąłem pełnym głosem słowami Pisma – którzy do was przychodzą w odzieniu owczym, a wewnątrz są wilcy drapieżni”! – zauważyłem, że kilku ludzi przystanęło i zaczęło spoglądać w moją stronę. – W imieniu Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu ofiarowuję łaskę wszystkim tym, którzy wydadzą mi Ignaciusa i wyznają swe grzechy!
– Uciszcie go! – ryknął Ignacius.
Pobiegł w moją stronę, ale potknął się na jakimś korzeniu i runął twarzą w błoto.
– Uciszcie go! – krzyknął znowu, gramoląc się na nogi.
Jeden z mężczyzn szturchnął mnie kijem przez pręty klatki, a ja nawet nie miałem się jak uchylić ani zasłonić. Oberwałem prosto w zęby i zadławiłem się krwią. Starałem się schować głowę między ramiona, a on i jego towarzysz dźgali mnie z zapamiętaniem.
– Ja ci dam łaskę, ja ci dam łaskę… – mamrotał ten pierwszy.
– Zostawcie – rozkazał Ignacius, który pozbierał się już i stał obok mnie. – Szkoda, że nie wyrwaliśmy mu języka…
– Otworzyć? – spytał mężczyzna i przestał mnie kłuć.
– Nie. Nanieście chrustu i podpalajcie. – Spojrzał w moją stronę. – Jeśli jeszcze raz odezwiesz się, Mordimerze, każę wypalić ci plugawy jęzor.
Nie powiedziałem ani słowa, ale uznałem, że, cóż, wypadało spróbować. Oczywiście równie dobrze jak łaskę biskupa mogłem ofiarowywać im Cesarstwo. Niezależnie od moich przyrzeczeń i tak wszyscy zostaliby przesłuchani i spaleni. Mogłem się jednak łudzić, że o tym nie wiedzą.
Ignacius stał tuż koło mnie i znowu się uśmiechał.
– Jakże się cieszę, iż poradziłeś sobie z naszym mordercą – powiedział. – Jednak dobrze cię wyszkolono, Mordimerze. Zanim się zorientowałem, że można z ciebie zrobić większy pożytek, planowałem bezsensownie cię usunąć…
– A więc to byliście wy – chciałem powiedzieć, ale przezornie zmilczałem, bo wolałem umierać z językiem w gębie.
– Nie wiedziałem jednak, że używasz dekańskich strzałek… Hmmm… Bardzo skuteczna broń, jeśli wolno mi powiedzieć, choć nietypowa dla inkwizytora.
Mężczyźni spokojnie układali chrust wokół wiklinowego kosza.
– Mokre to drewno – poskarżył się jeden z nich półgłosem.
– Mokre, więc będzie się dłużej palić – odparł wesoło Ignacius. – Suche, to tylko pssst i nie byłoby Mordimera. No, ale obróćcież go twarzą do rzeki – rzekł nagle – bo jakże tak…
Dwaj mężczyźni zawołali jeszcze kogoś i, stękając, przesunęli wiklinową postać, by front klatki, w której byłem zamknięty, wychodził na rzekę. W związku z tym straciłem z zasięgu wzroku ogniska i krzątających się przy nich ludzi, a przed sobą miałem tylko gładką, ciemnoszarą toń zalewu i błotnisty brzeg.
– Zdziwisz się, Mordimerze – ciągnął Ignacius tonem przyjacielskiej pogawędki. – Kto wyjdzie z toni, by podziwiać twoją śmierć. Tylko nie rozczaruj mnie, chłopcze, i krzycz. Krzycz głośno, kiedy ogień będzie palił twoje ciało.
– Jednak jesteś nienormalny – powiedziałem, wzdychając, bo uznałem, że skoro podnieca go mój krzyk, to jednak nie każe mi wyciąć języka.
Roześmiał się tylko.
– Nigdy nie miałeś okazji podziwiać płomieni z tej właśnie strony, Mordimerze. To będzie nowe doświadczenie życiowe.
Podwładni Ignaciusa skończyli układać chrust wokół wiklinowej figury i teraz przyglądali się efektom swojej pracy.
– Czas zaczynać – rzekł uroczystym tonem Ignacius i odszedł na bok. Wrócił, trzymając w dłoni płonącą pochodnię. – Chodźcie tu, dzieci moje – krzyknął, a ja usłyszałem, że za moimi plecami zaczynają się gromadzić jego współwyznawcy.
– Bogowie rzek i lasów, bogowie pól, łąk i bagien… – zaintonował uroczyście.
– Alleluja, wyłazić potwory! – wrzasnąłem. – Huzia! Hej! Mordimer zaraz skopie wam tłuste dupska!
Usłyszałem za sobą wrogi pomruk, a ktoś wbił mi boleśnie koniec kija w żebra. Zatchnąłem się i zakaszlałem, a wtedy ktoś inny dodatkowo huknął mnie w potylicę.
– … przyjmijcie naszą ofiarę – wołał dalej Ignacius. – A w zamian uczyńcie z wody, drzew, wiatru i piasków naszych przyjaciół. Ześlijcie naszym wrogom burze i wiry, uderzcie w nich piorunami…
– Pierdnięciami! – wrzasnąłem i znowu oberwałem tak, że zahuczało mi się w głowie.
Niemniej miałem nadzieję, że nieco im psuję uroczysty nastrój. Zawsze uważałem, że jeśli już się umiera, to tak, by był to temat do pieśni albo przynajmniej uciesznej historii.
– … odsłońcie rafy i mielizny przed dziobami ich statków. O to was prosimy!
– Prosimy, prosimy, prosimy – wyjęczała stojąca za mną gromada.
– Pojawcie się i syćcie oczy męką Chrystusowego sługi – wołał Ignacius. – Niech zdycha tak, jak zdechnie jego Bóg!
I nagle, wierzcie mi lub nie, mili moi, zobaczyłem, że z szarej toni coś się wyłania. Jeszcze daleko od brzegu, na krawędzi ciemności, ale jednak… Widziałem, że woda zakotłowała się, jakby pluskała się w niej ogromna ryba. Mimo woli przeszedł mnie dreszcz. Czyżby ci głupcy rzeczywiście nauczyli się przyzywać demony? Cóż, w końcu Ignacius był doświadczonym inkwizytorem, a Bóg tylko raczy wiedzieć, jakie księgi studiował i czego się z nich nauczył.
Z tafli wody wyłaniało się coś ogromnego. Coś szarozielonego, błyszczącego upiornie w słabym blasku księżyca. Coś pokrytego mułem i roślinną pleśnią. Wokół tej niekształtnej, zwalistej postaci widziałem też inne, mniejsze, o jakby kobiecych sylwetkach. Cały ten korowód zbliżał się powoli, a woda wokół niego bulgotała i chlupotała, niczym wzburzona podziemną erupcją. Nie było mi już teraz do śmiechu i bliski byłem, by podziękować Ignaciusowi, że przeznaczył mnie na całopalenie, a nie postanowił rzucić tym istotom na pożarcie. Bo zapewne, jak wszystkie demony, nie miałyby nic przeciwko przekąsce z ludzkiego mięsa.
– Oto wasza ofiara – rzekł Ignacius i zobaczyłem kątem oka, że wznosi dłoń z pochodnią.
I zaraz potem usłyszałem świst, pochodnia upadła w błoto, a Ignacius wrzasnął. I tym razem nie był to wrzask kaznodziei, lecz zranionego człowieka. Za moimi plecami wszczął się tumult, rozległy się krzyki, ale nad nimi dominował potężny głos.
– Naprzód, dzieci Chrystusa! – słyszałem, i głos ten wydał mi się znajomy.
Читать дальше