– Nie rusz nawet palcem, inkwizytorze – usłyszałem cichy głos. – Dwie kusze są w ciebie wycelowane.
Kapitan pokiwał do mnie ręką z szerokim uśmiechem i odszedł wraz z marynarzami na bok. Dopiero teraz zza ściany lasu pojawiły się jaśniejące na mrocznym tle sylwetki. Jaśniejące dlatego, że ludzie ci ubrani byli w białe, długie szaty. Wśród nich widziałem tylko jedną ciemną plamę. Kogoś w czarnym płaszczu z kapturem.
Nie ruszałem się z miejsca głównie dlatego, iż moi wrogowie wiedzieli, że jestem inkwizytorem. Może, gdyby sądzili, iż mają do czynienia tylko z kupcem, nie zachowaliby należytych środków ostrożności. Może zdołałbym jakoś uciec, przetoczyć się po ziemi, zniknąć w mroku. Ale kusza to niebezpieczna broń, mili moi, zwłaszcza w dłoniach doświadczonego strzelca. A coś mi mówiło, że ludzie stojący za moimi plecami są doświadczeni.
Kapitan wraz z dwoma marynarzami zbliżał się w moją stronę. On sam niósł solidny zwój liny, marynarze w wyciągniętych dłoniach trzymali rapiery. I znowu, mili moi, może spróbowałbym jakichś sztuczek. W końcu dwóch marynarzy z żelaznymi szpikulcami w rękach nie mogło poważnie zagrozić inkwizytorowi Jego Ekscelencji. Tyle, że przedtem usłyszałem plusk wody i kroki w mule. Co oznaczało, iż kusznicy są naprawdę blisko. A bełt godzący w plecy rusza się jednak szybciej niż wasz uniżony sługa.
– Połóż się twarzą do ziemi – usłyszałem. – i złóż dłonie na plecach.
Zrobiłem, co mi kazano, starając się zachować ostrożność ruchów. Nie chciałem, by jakiś nerwowy palec zbyt szybko przycisnął spust.
– Bardzo dobrze – pochwalił mnie głos.
Marynarze oparli ostrza na moim karku i między łopatkami, a kapitan zaczął krępować mi ręce. Nie wiem, czy jego wprawa wynikała z doświadczenia w szykowaniu żeglarskich węzłów, czy też często wcześniej krępował jeńców, ale, uwierzcie mi, unieruchomił moje ręce bardzo solidnie. Potem zajął się stopami, aż wreszcie przewlókł linę pomiędzy sznurem krępującym kostki a sznurem krępującym nadgarstki. Teraz wasz uniżony sługa, nawet gdyby wstał na nogi, mógł uciekać jedynie z ogromną prędkością kulawej kaczki. Zapewne byłoby to bardzo zabawne dla obserwatorów.
Ale nie musiałem sam wstawać, bo marynarze szarpnęli mnie i postawili na nogi. Przed sobą zauważyłem postać, która wcześniej była tylko ciemną plamą na tle lasu.
– Ignacius – powiedziałem wolno, patrząc na niskiego, starszego człowieczka. Krople deszczu lśniły na jego łysinie, pośród wianuszka włosów.
– Tenże sam, mój kochany uczniu – zakrzyknął wesoło. – Tenże sam.
– Dobrze związaliście? – warknął w tył, a dwóch ludzi, którzy mnie wcześniej krępowali, mruknęło przytakująco.
– To dobrze – powiedział, znów obracając na mnie wzrok. – Bo nasz przyjaciel, Mordimer, jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Jest jak wściekły szczur. Przyparty do muru potrafi rzucić się do gardła nawet uzbrojonemu człowiekowi. Czyż nie tak, Mordimerze? – Żartobliwie pogroził mi palcem.
– Jeśli już masz porównywać, bardziej odpowiadałaby mi postać rosomaka a nie wściekłego szczura – odparłem uprzejmie.
– Zbytek łaski – zaśmiał się. – Ale cieszy mnie twoje poczucie humoru. Ofiary składane z ludzi silnych, pełnych życia i odważnych znacznie bardziej cieszą Starych Bogów…
– Starych Bogów? – prychnąłem – Tych, którzy urodzili się w twojej chorej głowie?
Patrzył na mnie z zaciekawieniem, tak jakby obserwował wyjątkowo interesującego robaka.
– Starzy Bogowie – powtórzył i wydawało się, że smakuje te słowa. – Oni istnieją, Mordimerze. Nie są jeszcze tak silni, jak byli, bo ich chwała minęła z przyjściem Jezusa i Apostołów. Ale odrodzą się. Dzięki takim ludziom jak ja, którzy złożą im ofiary. I dzięki takim ludziom jak ty, którzy będą tymi ofiarami.
Pokręciłem głową, bo głową przynajmniej mogłem ruszać. Aż tak dokładnie mnie nie skrępowali. Na nos spadła mi kropelka deszczu i, łaskocząc skórę, spłynęła aż na usta. Oblizałem się.
– Jednak miałem rację, Ignaciusie. Wtedy w szkole. Słusznie mówiłeś, że przeczuwałem, iż spłoniesz. Teraz jestem tego więcej niż pewien…
– Być może… być może… – nie rozgniewał się nawet. – Nikt nie zna przyszłości. Ale jedno jest pewne, kochany uczniu: ty spłoniesz dzisiaj na chwałę Starych Bogów. Tu, w tym wiklinowym koszu. – Wyciągnął dłoń, a ja z trudem przekręciłem głowę, by zerknąć przez ramię.
Trzech mężczyzn dźwigało szeroki i wysoki na mniej więcej piętnaście stóp wiklinowy kosz. Został upleciony tak, by kształtem przypominać ludzką postać, ale w środku, jakby w brzuchu tego olbrzyma, znajdowała się niewielka klatka. Również spleciona z wikliny.
– Twój krzyk ogrzeje zmarznięte serca Starych Bogów, twoje prochy zsypiemy w nurt rzeki. A potem będziemy pić wino, jeść i oddamy się najwymyślniejszym orgiom. – Jego oczy błyszczały spod kaptura chorym, gorączkowym blaskiem. – A Starzy Bogowie będą się radować…
Pozwoliłem sobie na głębokie, pełne znudzenia ziewnięcie.
– Jesteś żałosny – powiedziałem.
– Ale żywy – odparł znowu bez śladu zniecierpliwienia. – Czego za kilka pacierzy nie będzie już można powiedzieć o tobie.
– Bóg jest moim pasterzem – rzekłem.
– Był – mruknął. – Używaj raczej czasu przeszłego. Ale może jeszcze nie wszystko stracone, Mordimerze? Dlaczego człowiek taki jak ty, nie miałby przyłączyć się do nas? Stanąć po stronie nowej potęgi, nowych władców? Korzystać z życia pełną gębą i cieszyć się władzą?
– To nazywasz korzystaniem z życia? – Powiodłem wzrokiem. – Te upokarzające ceremonie? Ofiary składane na pustkowiu? Codzienny lęk przed sługami Pana? Chowanie się w nocy i deszczu? Jeśli tego właśnie pragnąłeś w życiu, Ignaciusie, ośmielam się stwierdzić, że właśnie osiągnąłeś cel. Mam ci pogratulować?
Teraz go rozgniewałem. Widziałem to po skurczu, który przebiegł przez jego twarz, zmieniając ją na moment w odrażającą maskę.
– Milcz! – syknął. – Nie wiesz nawet, o czym mówisz! Nie znasz potęgi tych, którzy wrócą do dawnej chwały.
– Skoro jest im potrzebne życie biednego Mordimera, nie mogą być zbyt wybredni ani zbyt potężni – zadrwiłem.
Podszedł do mnie, a w jego wzroku widziałem gniew. Nienawiść. I odrobinę… szacunku? A może zazdrości?
– Widzę, że się nie dogadamy, Mordimerze – stwierdził. – Szkoda…
– Cóż, nie sądzisz chyba, że chciałbym żyć wiecznie? – zaśmiałem się, choć do śmiechu wcale mi nie było.
Widziałem ludzi, którzy coraz liczniej gromadzili się wokół ognisk. Nadal nie był to tłum, bo jak widać, pogański kult nie zebrał jeszcze wystarczającej liczby wyznawców. Wszystkie postaci były ubrane w powłóczyste, białe szaty, przypominające spięte pod szyją prześcieradła. Jeśli mam być szczery, mili moi, nie wyglądało to zbyt poważnie. Tylko Ignacius był, jak na ironię, w inkwizytorskiej czerni. Jednak na jego kaftanie nie było śladu po srebrnym, złamanym krzyżu.
Wśród kultystów dostrzegłem kilka młodych kobiet, roznoszących miski z jedzeniem, tace pełne chleba i dzbanki wina. Jak widać, współwyznawcy Ignaciusa łączyli krwawe, pogańskie obrządki z miłym piknikiem. Nic nowego, mili moi. Opowieści czarownic i czarowników o sabatach zawsze krążą wokół czterech rzeczy: składania ofiar, obżarstwa, pijaństwa i cielesnego wyuzdania. Zapewne tutaj będzie tak samo. Ciekawe tylko, czy biedny Mordimer zachowa życie na tyle długo, by popatrzeć sobie jeszcze ostatni raz na miłosne zapasy… Chociaż zważywszy, iż na sabatach oddawano się często przeróżnym sodomickim zwyrodnieniom, może i nie było na co czekać.
Читать дальше