– Och, Mariusie – ziewnąłem. – Kupiecka rywalizacja powinna mieć granice, a ty je wyraźnie przekraczasz.
– Mistrzu. – Znowu złożył dłonie jak do modlitwy.
– Ja wiem, że to brzmi – przerwał, jakby zastanawiał się nad słowem – niepokojąco…
– Brzmi głupio i cudacznie – poprawiłem go.
– Ale jeśli… – zająknął się – jeśli jest w tym ziarno prawdy? Gdyby tylko zechciał pan sprawdzić sam, na miejscu. Pokryję wszelkie koszta i będę zachwycony, mogąc panu ofiarować honorarium w wysokości trzystu koron. Niezależnie, czy pan coś znajdzie, czy nie.
Uniosłem nieco głowę i ten ruch bardzo mnie zmęczył.
– Skąd takie zaufanie? – zakpiłem. – A jeśli wezmę pieniądze i przeputam je z tiriańskimi kurwami, mówiąc ci, że nie znalazłem niczego podejrzanego?
– Jest pan przyjacielem przyjaciół – powiedział, i niemal wyczułem oburzenie w jego głosie. – Zapewniano mnie, że jest pan człowiekiem godnym całkowitego zaufania!
– Taaak – przeciągnąłem się. – Zawsze miło słyszeć podobne słowa, kiedy dotyczą własnej osoby.
Powziąłem trudną decyzję i opuściłem nogi na podłogę. A potem usiadłem.
– Namawiasz mnie do zajęcia się brudnymi sprawami – rzekłem. – Wyobrażasz sobie, jak bardzo zachwyceni będą inkwizytorzy z Tirianu, kiedy przybędę szukać herezji na ich terenie?
– Ma pan przecież licencję Hezu, mistrzu – odparł.
Miał trochę racji, bo teoretycznie Tirian podlegał zwierzchnictwu Inkwizytorium w Hez-hezronie, ale sprawy kompetencyjne były bardzo zagmatwane. I jedni juryści mówili tak, drudzy siak, a o wszystkim jak zwykle decydował Jego Ekscelencja biskup, do którego odwoływano się w razie wszelkich konfliktów i nieporozumień. Poza tym istniało coś takiego, jak niepisany kodeks honorowy, a on bardzo wyraźnie mówił, by nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Zwłaszcza, kiedy nikt tegoż wtykania nie nakazywał. Niemniej jednak problem, mimo wszystko, mnie zainteresował. Kupiec musiał być bardzo pewien, że znajdę nieprawidłowości, skoro chciał ryzykować gotówkę. Oczywiście istniało jeszcze jedno rozwiązanie: ktoś chciał skompromitować i narazić na kłopoty waszego uniżonego sługę, i uknuł całą tę intrygę. Nie wydawała mi się ona jednakowoż szczególnie finezyjna. Lecz może o to właśnie chodziło? Tyle, że komu zależałoby na pognębieniu biednego Mordimera? Pomyślałem chwilę i znalazłem co najmniej kilkanaście nazwisk ludzi, którzy z radością ujrzeliby mnie pozbawionego inkwizytorskich insygniów i przegnanego z miasta.
Co mi szkodziło jednak rozegrać sprawę z najwyższą ostrożnością i pieczołowitością? Popłynąć do Tirianu, rozejrzeć się tu i tam, porozmawiać z miejscowymi inkwizytorami, zasięgnąć języka o Kompanii Kupców Jedwabnych, a potem zdać uczciwy raport Mariusowi van Bohenwaldowi? Kilka setek koron nie chodzi piechotą, mili moi, a w Hezie nie tak łatwo znaleźć ludzi skłonnych do ich rozdawania. Gorzej jednak, jeśli się okaże, iż w Tirianie faktycznie coś śmierdzi, a wasz uniżony sługa będzie musiał smród ten wywietrzyć.
– Dobrze – zadecydowałem – ale to będzie więcej kosztowało, Mariusie.
Najpierw odetchnął z ulgą, lecz kiedy usłyszał ostatnie słowa, twarz mu się wydłużyła. Oczywiście, jeśli przyjąć śmiałe założenie, że ta twarz, wielkości ogromnego bochna chleba, w ogóle mogła się wydłużyć.
– Nie jestem zbyt bogaty, panie Madderdin – powiedział. – A przynajmniej teraz, kiedy interesy nie idą najlepiej.
– Rozumiem – skinąłem głową. – Niemniej sądzę, że stać cię na dorzucenie, jeśli nie gotówki, to chociaż jednego z tych pierścionków. Powiedzmy czerwonego, bo lubię rubiny. A może i dwóch – zastanowiłem się – bo czerwony zapewne przyzwyczaił się do towarzystwa zielonego braciszka.
Spojrzał na mnie, a potem wolnym ruchem sięgnął prawą dłonią do palców lewej dłoni. Musiał mocno szarpnąć, bo palce napuchły mu od upału. Podał mi dwa pierścienie na otwartej dłoni. Oj, solidne były to pierścienie, mili moi. Szeroka, złota obrączka i kamyczki sporej wielkości. Zacny Marius jak widać lubił błyszczeć w towarzystwie.
– A czy ta niebieska sierotka nie będzie zbytnio samotna, panie van Bohenwald? Aż żal zostawiać ją w nieutulonym płaczu za krewniakami…
Tym razem szarpnął za pierścień z jakąś tajoną złością. Ten siedział na palcu mocniej, więc trochę się namęczył, zanim go zdjął. Przyjąłem od niego wszystkie trzy pierścienie i zważyłem je w dłoni. Lekkie one nie były…
– Aż tak ci na tym zależy, Mariusie? – zapytałem z zamyśleniem. – Nie lepiej działać, jak inni kupcy? Opłacać się łobuzom z Tirianu i zarabiać swoje? Aż tak bardzo ci zależy na pieniądzach? A może na tym, by ich pognębić?
– To nie tak, mistrzu Madderdin – rzekł i nie mógł odwrócić wzroku od mojej dłoni, na której wciąż leżały pierścienie. – Wierzę w wolną konkurencję i w to, że powinien decydować pieniądz oraz zdolności. Ale nie zgadzam się, aby łamano moje dobre prawa do tego, by samemu decydować z kim i jak chcę prowadzić interesy.
– Jesteś idealistą, Mariusie – powiedziałem. – Ludzie zawsze łamali prawo i zawsze je będą łamać. Na rzekach będą pływały pirackie barki, a księgowi będą oszukiwać poborców podatkowych. Ten, kto ma większe wpływy i większą siłę, będzie dyktował ceny oraz ustawiał rynek. Tak jest i tak musi być.
– Ja się na to nie zgadzam, mistrzu Madderdin – rzekł z jakąś zawziętością, dziwnie nie pasującą do jego nalanej twarzy. Pomyśleć, że ktoś kiedyś powiedział, iż grubasy są poczciwymi ludźmi. – Płacę uczciwie podatki, ale nie chcę płacić jeszcze haraczu tiriańskiej bandzie.
– Hmmm – Odłożyłem pierścienie na blat stolika. Zalśniły pięknie. – Lubię idealistów – stwierdziłem – i żałuję czasem, że moja praca wymaga ode mnie zbyt wiele realizmu. Umówmy się więc tak, Mariusie: jeśli nie załatwię wszystkiego po twojej myśli, stracisz tylko trzysta koron i moje koszta podróży oraz utrzymania. A te błyskotki wrócą do ciebie. A jeśli cała rzecz się uda, będzie cię stać na następne pierścionki, a tych trzech braciszków zostanie u mnie. Czy to uczciwa propozycja?
– Tak, mistrzu Madderdin – powiedział i widziałem, że moje słowa podniosły go na duchu. – Widzę, że przyjaciele nie mylili się co do pana.
– Odbieram to jako komplement – roześmiałem się. – Dobrze, idź już teraz i zostaw mnie upałowi oraz wszom. Od razu mówię, że nie ruszę się z Hezu, póki nie skończy się ta przeklęta pogoda. A Bóg raczy wiedzieć, kiedy wreszcie spadnie deszcz.
To mu się nie spodobało, ale przez chwilę nic nie mówił. Potem dopiero bąknął:
– Na rzece jest chłodniej, mistrzu Madderdin. Na pewno lepiej by wam było na mojej barce niż tutaj. Każę przygotować kajutę i dobre wino, chłodzone w lodzie. A może jakąś dziewkę, która umiliłaby wam trzy dni podróży?
– Czy myślisz, że w takim upale można myśleć o dziewkach? – Znowu ułożyłem się wygodniej. Całe ciało miałem tak mokre, jakbym dopiero wyszedł z kąpieli.
– Chociaż – dodałem po chwili – może to i dobry pomysł.
Potrząsnąłem głową i wstałem. Jednym szybkim ruchem, gdyż wiedziałem, że jak będę się do tego dłużej zbierał, znowu uznam, że najlepiej jest jednak leżeć.
– Szykuj barkę, Mariusie. O zachodzie słońca odpływam. Tylko niech dziewka naprawdę będzie warta trzech dni spędzonych z nią w jednej kajucie.
– Robi się, mistrzu Madderdin – rozpromienił się. – Mój kantor i magazyny są we wschodniej części doków. Każdy wam wskaże drogę. Albo nie, wyślę po południu chłopaka, by was zaprowadził.
Читать дальше