Wydawało mi się, że pod dom Hausmanna udało mi się przenieść cały smród rybnego targu, ale były to zapewne tylko moje obawy, gdyż nie widziałem, by ktokolwiek z ludzi siedzących przed kamienicą krzywił się czy zatykał nos na mój widok. Inna rzecz, że sąsiedzi sądowego pisarza nie należeli, przynajmniej sądząc po wyglądzie, do osobników o nadmiernie wyrafinowanych gustach i nie grzeszyli szczególną elegancją.
– Sigmond Hausmann, gdzie go znajdę? – Końcem buta trąciłem stopę jednookiego dziadka, który właśnie zajmował się wyciskaniem sobie wrzodów spomiędzy palców dłoni.
W odpowiedzi usłyszałem kilka zdań, które świadczyły o tym, że zaczepiony przeze mnie żebrak nie miał wysokiego zdania ani o mojej matce, ani o mnie samym.
– Na piętrze po lewo! – zawołał jakiś zasmarkany dzieciak, przemykając obok.
Pchnąłem drzwi i wszedłem do ciemnej, dusznej sieni, przesyconej odorem uryny i kału. Cóż, wiedziałem, że pisarzy sądowych nie opłacano dobrze, ale nie sądziłem, że aż tak źle. Inna rzecz, iż Hausmann pracował w tym zawodzie krótko i nie zdążył jeszcze nabrać odpowiedniej ilości łapówek, które pozwoliłyby mu zamienić lokum na nieco znośniejsze. Wdrapałem się po trzeszczących, stromych schodach i zgodnie ze wskazówkami dzieciaka skręciłem w lewo. Przy wąskim okienku w końcu korytarza siedziała młoda, rozczochrana kobieta o zniszczonej twarzy i karmiła piersią dziecko.
– Szszsz, gryzie mały skurwiel – mruknęła, widząc mnie, i uderzyła dziecko palcami w policzek. Niemowlak się rozwrzeszczał.
– Sigmond Hausmann – powiedziałem. – Wiecie, gdzie mieszka?
Ruchem głowy wskazała drzwi, przy których właśnie stałem.
– Ale on chory – rzuciła, kiedy już się odwracałem.
– A na cóż to chory?
– Matki Hausmanna zapytajcie. – Wzruszyła ramionami i znowu boleśnie syknęła. – Jak to mu się żreć chce, patrzcie no! – powiedziała zajadłym tonem, spoglądając na dziecko niemal nienawistnym wzrokiem. – Jego ojciec był taki sam. Tylko dawaj mu żryć ciągle…
Słowo „był” w jej ustach podsunęło mi myśl, że mężczyzna znalazł sobie już jadłodajnię z nieco kulturalniejszą obsługą, co niewątpliwie świadczyło o jego roztropności. Zastukałem do drzwi, które mi wskazała, a kiedy nikt się nie odezwał, pchnąłem je mocno. Otworzyły się, gdyż nikt nie zadał sobie fatygi, by zamknąć je choćby na skobel. Z wnętrza uderzył mnie zaduch jeszcze silniejszy niż w korytarzu, widać nikt nie kłopotał się tutaj otwieraniem okien. Ba, nie odmykano nawet okiennic, gdyż w izbie panował mrok i musiałem przez chwilę przyzwyczajać wzrok, by w ogóle cokolwiek dostrzec.
– Kto tu? – usłyszałem starczy, zmęczony głos, który równie dobrze mógł należeć do kobiety, jak i do mężczyzny.
Postąpiłem kilka kroków i szarpnąłem okiennice. Drgnęły ze skrzypnięciem, a ja teraz mogłem dokładnie przyjrzeć się wnętrzu. Całe mieszkanie składało się z jednej izby, w której kącie leżał zmierzwiony barłóg. Leżał na nim nieruchomo śmiertelnie blady młodzieniec o długich, czarnych i zlepionych potem włosach. Tuż obok przycupnęła zgarbiona, stara kobieta, wyglądająca niczym pomarszczony grzyb o siwym kapeluszu.
– Sigmond Hausmann? – zapytałem, pokazując podbródkiem chorego.
– A kto wy jesteście? – zaskrzeczała w odpowiedzi. – Nie płacę żadnych długów, nic nie mam…
– Odpowiadajcie na pytania – warknąłem. – Czy to jest Sigmond Hausmann?
– Jest, jest – odparła. – Umiera łobuz… – Przy ostatnim słowie chlipnęła i przetarła oczy brudnym rękawem kaftana.
– Co mu jest?
– A co wy, dochtór jesteście? – Znowu zebrało jej się na pytania.
– Przysłał mnie biskup – odpowiedziałem.
I nieopatrzne były to słowa, gdyż stara natychmiast zerwała się z godną pozazdroszczenia chyżością i przypadła do moich nóg.
– Lekarza, panie, błagam was, lekarza. Ja juże nic nie mam, a za darmo kto tu przyńdzie…
– Dajcie pokój. – Wyszarpnąłem się z jej objęć. – Odpowiadajcie na pytania!
Znowu skuliła się w kącie i szponiastymi palcami objęła kolana.
– Co chcecie wiedzieć, panie?
– Na co choruje wasz syn?
– Abo tam kto wie – parsknęła. – Leży tak kilka bożych dni i ani drgnie, ani się odezwie.
Zbliżyłem się do barłogu z obrzydzeniem, bo smród kału i moczu był tam szczególnie silny, a z rozerwanego siennika wystawały wiechcie brudnej słomy. Dotknąłem szyi Hausmanna. Tętnica pulsowała. Wolniej i słabiej niż u zdrowego człowieka, ale jednak. Poza tym widziałem, jak co pewien czas wątła pierś pisarza podnosi się w spokojnym oddechu. A więc niewątpliwie żył, tyle że jego stan do złudzenia przypominał chorobę mistrza Folkena, o której wspominał biskup. Zdumiewające, że obaj mieli te same objawy, i przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie jakaś nowa choroba, której nabawili się chociażby od przesłuchiwanych. Cofnąłem się o dwa kroki i machinalnie wytarłem dłoń w płaszcz.
– Nic nie mówił przez sen? – spytałem. – Nie majaczył?
– Nie, panie. – Pokręciła głową. – Leży jak martwy, a ja nawet nie wiem, co robić, kogo by o pomoc błagać? Może wy, panie…
Zostawiłem ją w izbie jęczącą i biadolącą, bo uznałem, że nic więcej się nie dowiem. Cóż, Sigmonda Hausmanna należało zapewne spisać na straty, podobnie jak mistrza Folkena. Zostawał mi więc tylko trzeci, znany z protokołów, świadek przesłuchania – sam kanonik Bratta. Nie powiem, abym pałał przemożną chęcią rozmowy z tym ambitnym, zarozumiałym i bezczelnym człowiekiem, zwłaszcza że sam byłem znany z pokornej skromności. Ale jako oficjalny śledczy Jego Ekscelencji miałem tym razem nad kanonikiem przewagę, wynikającą ze stopnia służbowej hierarchii. Niemniej, nie żywiłem szczególnej nadziei, że będzie próbował mi pomóc w rozwikłaniu zagadki. Rzecz jasna, biskup Gersard chciał upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Po pierwsze, dążył do rozwiązania tajemniczej sprawy, ale po drugie, zamierzał dodatkowo skłócić duchownych z inkwizytorami. Szczerze mówiąc, nie widziałem w tym specjalnego sensu, gdyż nienawidziliśmy się i tak wystarczająco mocno i uczucia tego nie trzeba było dodatkowo podżegać.
* * *
Kanonik Odryl Bratta (cóż to w ogóle za imię i nazwisko, mili moi? Czyż słyszał ktoś o świętym Odrylu?) urzędował zwykle w kancelarii, nieopodal katedry pod wezwaniem Chrystusa Mściciela. Katedra była jednym z najbardziej imponujących gmachów w Hez-hezronie, budowano ją zresztą przez niemal dwadzieścia lat, a złośliwi twierdzili, że każda jej cegła jest przesiąknięta krwią robotników. W twierdzeniu tym było sporo przesady, gdyż nie sądzę, by w czasie prac zginęło więcej niż kilkudziesięciu budowniczych. Być może legenda o ciążącej na katedrze klątwie wywołana została śmiercią głównego architekta, nie przypominałem sobie teraz jego nazwiska, który zginął przeszyty szklanymi złomkami z rozbitego witraża. Swoją drogą, czyż nie była to śmierć godna zapamiętania oraz anegdoty? Żadne tam prostackie uderzenie cegłą w głowę, tylko wypadek na wskroś przesiąknięty artystycznym duchem!
Katedra miała trzy różnej wysokości wieże, a w każdej wieży dzwon o odmiennym tonie oraz, na wieży środkowej, ogromny zegar, w którym co godzina pojawiało się jedenastu apostołów, a co dwanaście godzin figurka Jezusa Chrystusa przebijała mieczem figurkę Judasza Iskarioty. I były to widowiska gromadzące nie tylko tłumy przyjezdnych, ale nawet mieszkańcy Hezu chętnie oglądali je po raz dziesiąty i setny. I można było mieć nadzieję, że nie przyciąga ich jedynie pragnienie płochej rozrywki, lecz również chęć wzięcia symbolicznego udziału w triumfie dobra nad złem. Zapewne właśnie takie było zamierzenie rzemieślników, którzy zegar ten skonstruowali na zamówienie poprzedniego biskupa Hez-hezronu.
Читать дальше