– Moi towarzysze umierali, myślę, że zatruło ich powietrze, mieliśmy jeszcze żywność i wodę, ale nie mieliśmy nadziei, nasze siły topniały. Wiosłowało nas trzydziestu, dwudziestu, dziesięciu… Wiosłowaliśmy nawet wtedy gdy zostało nas pięciu, choć każdy z nas, gdy stawał do steru, widział, że najmniejsza fala nie powstaje za rufą statku. W końcu zostałem sam…
Nie wiem dokładnie, ile czasu spędziłem na statku w samotności. Pewnego dnia usłyszałem chrobot dna statku o piasek. Wyszedłem na pokład. Jakiś prąd, albo moc Magów przygnała statek do brzegów Yara. Chyba tak właśnie było, bo gdy tylko zszedłem na brzeg – dopłynąłem tam na małej łodzi – pojawił się oddział Tiurugów i zostałem schwytany na bogo…
Kaplan umilkł i nagle podniósł do ust palec i ugryzł. Wyglądał jak człowiek, który spełnił przykry obowiązek. Malcon skrzywił się i odchrząknął.
– Ee… Ale nie powiedziałeś, dlaczego nie chcesz być dotykany. Posłuchaj! – dodał szybko, widząc że Kaplan zacisnął szczęki. – Idziemy walczyć z groźnym przeciwnikiem, musimy mieć do siebie zaufanie. Możesz mnie pytać o co chcesz, odpowiem na wszystkie pytania, Hok również. Ale o tobie wiemy niewiele.
– Mówiłem, że nie da się opowiedzieć o wszystkim, co przeżyłem. Tego nie da się nawet ubrać w myśli, a co dopiero słowa.
– Nie rozumiesz… – zaczął Hok.
– Rozumiem – przerwał Kaplan. – Nie chcę, żeby mnie dotykano, bo tak żyjemy u siebie, w Nafrze. U nas można dotknąć tylko członka najbliższej rodziny – ojca, matkę, brata i siostrę. Nie dotykamy nigdy, a już szczególnie gołą ręką, ludzi obcych. Wierzymy, że w ten sposób można wyrządzić krzywdę dotkniętemu, zabrać mu cząstkę duszy. Dlatego nasze rody są bardzo rozbudowane i bardzo mocne. W zasadzie nie ma obcych w rodzinie – służby czy innych pracowników. Jesteśmy bardzo do siebie przywiązani i nikt z nas nie opuszcza rodziny bez potrzeby.
– Więc ty płynąłeś… – zaczął Malcon.
– Tak. U nas rody zajmują się jakąś jedną dziedziną, albo kilkoma związanymi ze sobą. Mój buduje statki i żegluje. – Kaplan umilkł na chwilę i dodał: – Połowa rodziny zginęła w tej ostatniej wyprawie.
– Straciłeś najwięcej z nas w Yara – powiedział Malcon, cisza przytłaczała go, chciał coś powiedzieć.
– Nie… – Kaplan pokręcił głową. – Zginęło tylko czterdziestu Ileazów, a pomyśl o Enda. O wszystkich narodach żyjących w pobliżu. Zło jest coraz mocniejsze, jeśli się go nie zwalczy, rozszerzy się na cały świat, zresztą, może już tak się stało…
– Masz rację – Malcon wychylił się, ale w porę powstrzymał i nie położył – jak zamierzał – ręki na dłoni Kaplana. – Jeden mały robak niszczy cały, stokroć większy, owoc jabłka.
Kaplan pokiwał głową. Podniósł głowę i popatrzył na Malcona, jakby mógł go zobaczyć. Kiwnął jeszcze raz głową i wbił zęby w placek. Zjedli posiłek w milczeniu, wypili po kilka łyków słodkiego wina, sporządzonego z owoców rosnących na nielicznych wyspach lądu, w morzu błota po drugiej stronie gór. Jeden z nietoperzy odfrunął pod koniec ich posiłku, a drugi dopiero wówczas gdy godzina drogi dzieliła ich od miejsca postoju. Szli nie rozmawiając, dopiero gdy wrócił któryś ze zwiadowców i usiadł na ramieniu Kaplana, tamten przechylił głowę, ale w przeciwną stronę, nie w kierunku swego skrzydlatego pomocnika, przystanął na chwilę i nagle odwrócił się.
– Szybko do przodu! – strząsnął nietoperza i pobiegł za nim. Trzymał pochodnię podniesioną wysoko w górę, Malcon zrozumiał, że robi to dla nich, przyspieszył, dogonił Kaplana i szarpnął troki utrzymujące worek na plecach przewodnika.
– Biegnij – biegnij! – krzyknął, widząc, że zaskoczony Kaplan zwalnia.
W korytarzu echem odbijały się ich szybkie oddechy, szuranie worków o ściany i od czasu do czasu stuknięcie broni. Po kilkudziesięciu krokach Malcon usłyszał jednak jakieś dzwonienie. Rozlegało się gdzieś wysoko, jakby ponad ich głowami, choć widzieli tam tylko kamienny strop. Metaliczny jęk stawał się coraz głośniejszy, olbrzymi dzwon, uderzony gigantycznym młotem nadlatywał na nich, był coraz bliżej, zawisł nad głowami i dźwięczał coraz głośniej. Wydawało się, że starł wszystkie inne dźwięki ale nagle Kaplan zwolnił, tak że Malcon omal nie wpadł na niego, ponad ramieniem przewodnika zobaczył, że korytarz skręca. Z tyłu naparł na niego Hok i wtedy Malcon zrozumiał, że korytarz nigdzie nie zakręca, on się w tym miejscu skończył.
– Wracamy! – krzyknął z całej siły.
Kaplan odwrócił się wolno, dzwon nagle ucichł i wtedy usłyszeli zgrzyt i skrzypienie. Trzeszczały ściany korytarza, Hok zrobił dwa kroki w tył gotów zerwać się do biegu. Kaplan splunął pod nogi i zrzucił na ziemię pochodnię, uderzyła w kamień. Odskoczyło od niej kilka iskier.
– Koniec – powiedział.
– Jak to – koniec? – krzyknął Malcon.
Coś dotknęło go w ramię, odwrócił się szybko sięgając do miecza, ale za nim nie było nikogo, tylko matowa ściana. Popatrzył na Kaplana.
– Wracamy – powiedział stanowczo.
– Nic ma po co – uśmiechnął się Kaplan. – Yara nas złapała. Z tamtej strony jest taki sam korek – pokazał kciukiem za swoje plecy.
– Skąd wiesz? – powiedział Hok i przecisnął się między ścianą i Malconem. – Puść mnie – podszedł do ściany zamykającej korytarz.
Oglądał ją chwilę i odwrócił się do Malcona i Kaplana. Nie musiał nic mówić. Malcon zarzucił na ramiona oba worki i odwrócił się w ciasnym korytarzu, worki krępowały ruchy. Trzask ścian nasilił się.
– Przecież nie będziemy tu stali, wracajmy – powiedział i zrobił krok, gdy zatrzymał go głos Kaplana.
– Nie widzisz, że ściany się zamykają?
Malcon popatrzył na ścianę z prawej, potem na przeciwną. Były o wiele bliżej siebie niż przed chwilą, widać to było teraz wyraźnie. Przecież jeszcze przed chwilą biegł tym korytarzem z dwoma workami, a teraz nie mógł się w nim nawet odwrócić. Zrzucił worki z ramion i oparł się plecami o jedną ścianę, a stopami o drugą. Chwilę siedział tak nad podłogą i poczuł, że jakaś potężna siła zgina mu nogi w kolanach, nawet nie próbował się opierać i walczyć. Nie miał wątpliwości, że to cała góra nasuwa się na nich z dwu stron. Ze strony, z której przyszli rozległ się głośniejszy trzask i gdy Malcon rzucił swą pochodnię w tamtym kierunku, zobaczył taką samą ścianę zamykającą drogę.
– Poświeć w górę – powiedział do Hoka, choć czuł, że nie ma to sensu.
Hok posłusznie podniósł ramię i dotknął prawie czubkiem płomienia kamiennego stropu. Ściany zsuwały się w milczeniu, korytarz stał się tak wąski, że nie można by w nim było iść z wysuniętymi na bok łokciami. Hok wyszarpnął miecz z pochwy i uderzył w ścianę nad głową, prysnęło kilka iskier, ale dźwięk był wytłumiony, głuchy jak po uderzeniu w miękkie, spróchniałe drewno. Hok uderzył jeszcze kilka razy, a potem oparł miecz jednym końcem o jedną, a drugim o drugą ścianę. Chwilę broń wisiała nad podłogą jak niedawno Malcon i nagle klinga prysnęła. Hok przecisnął się obok Kaplana i podszedł do Malcona. Wyciągnął rękę i otworzył usta, a Malcon chciał zrobić krok w jego kierunku, gdy nagle korytarz zawirował, a w uszach zaszumiało jakby znalazł się w pobliżu olbrzymiego wodospadu. Zachwiał się i oparł dłonią o ścianę, jęknął i w tej samej chwili usłyszał głos Jogasa:
„Na klindze Gaeda wyryty był znak. Nie wiem czy to ci się może na coś przydać, ale jeśli wszystko inne zawiedzie – spróbuj!”
Читать дальше