I czerwieni.
Ten wielki – widziała tylko trójkątne ludzkie plecy, kryzę futra na karku i sterczące trójkątne uszy – trzepał gwałtownie głową jak rozjuszony, walczący pies, i był samym ruchem. Zjeżonym futrem, kłapaniem potężnych szczęk, wściekłym charkotem. Gdzieś z boku wystawała chuda noga Łukasza, w czarnych, przemoczonych krwią i uryną spodniach, i kowbojski but orzący konwulsyjnie śnieg ściętym obcasem. A nad tym wszystkim toczył się przeraźliwy krzyk, wysoki, niemal kobiecy. Jak strzelająca w niebo kolumna śmiertelnego cierpienia i ostatecznego strachu.
Splecione ciała przetoczyły się w krzaki, z niewielkiej sosenki osypał się śnieg. Przez chwilę widziała bok i nogę potwora, łukowate, płaskie psie udo i ludzką łydkę, nienaturalnie długą, porośniętą futrem stopę wspartą o ziemię samymi palcami. Szpony wbiły się w zmrożoną ziemię, wilk zaparł się gdzieś w gęstwinie krzaków przednimi łapami i szarpnął w górę głową, z trzaskiem dartego mięsa. Krzyk wzrósł o oktawę i stał się nie do zniesienia.
Melania stała na ołowianych nogach, a w głowie jej huczało. Cały świat odpływał z gwizdem krwi walącej do głowy. Nie mogę zemdleć. Nie teraz. Niech to się skończy. Boże, już dosyć, niech on wreszcie umrze.
W krzakach nadal rozlegały się trzaski gałęzi i dobiegały z nich odgłosy gwałtownej szamotaniny. Człowiek i zwierzę. Nie wiedziała, który jest który. Nie potrafiłaby zdecydować, które z walczących u jej stóp stworzeń jest potworem. Wrzask Łukasza rozdzierał jej duszę. Wołał ją. Błagał o ratunek. Charczał. Słyszała, jak krztusi się i tonie we własnej krwi płynącej z rozerwanych tętnic.
Nagle coś szarpnęło się wśród zeschłych malin i jałowców, i wyskoczył z nich Łukasz. Gruchnął natychmiast na ziemię, nadal tkwił do pasa w krzakach, ale uniósł głowę i jedną rękę, wyciągając do niej błagalnym gestem purpurową od krwi dłoń, której brakowało małego palca. I natychmiast został wciągnięty z powrotem w krzaki jednym gwałtownym ruchem, zostawiając po sobie na śniegu pasmo rudego błota. Rozległ się warkot i donośny chrupot, po czym krzyk umilkł.
Melania stała, czując, jakby zamarzła na kamień. Poczuła smak krwi i zorientowała się, że cały czas ściska w zębach grzbiet wskazującego palca.
Słyszała trzask dartego mięsa, chrupot kości, słyszała te olbrzymie szczęki rwące mięśnie, słyszała, jak stworzony przez nią wilkołak rozszarpuje i pożera Łukasza. Trupa Łukasza.
Żołądek zwinął się jej w węzeł, poczuła nagły ścisk gardła i zwymiotowała gwałtownie na zdeptany śnieg.
Musiało tak być.
Miało tak być.
Miałaś rację, prababciu.
Nie przewidziała tylko tego czasu. Nie przewidziała bólu. Nie przewidziała tego morza krwi, która zbryzgała całą okolicę. Miała ją nawet na twarzy i we włosach. Nie zauważyła, jak to się stało. Nie przewidziała smrodu rozdartych wnętrzności. Metalicznego odoru rzeźni. Nie przewidziała tego rozpaczliwego wrzasku, który nadal słyszała w głowie i czuła, że będzie rozbrzmiewał tam już do końca życia. Nie przewidziała, że tak niemożliwie ciężko jest patrzeć, jak mężczyzna, którego kiedyś kochała, jest rozdzierany na strzępy przez rozjuszoną bestię.
Niczego nie przewidziała.
A zwłaszcza własnego strachu. Co innego jest stworzyć potwora.
A co innego spojrzeć mu potem w twarz.
Uciekła. Opętańczy, paniczny galop przez nocny las, gałęzie siekące po twarzy, śnieg za kołnierzem. Polerowana stal księżycowego światła. Prawie nie pamiętała tej ucieczki. Dopadła chatki i wtedy dosięgło ją jego grzmiące wycie. Właściwie ryk. Wilki odpowiedziały mu, ale lękliwie i niepewnie. Melania wpadła w panikę. Zatrzasnęła drzwi i zaczęła obiema rękami pchać olbrzymią czołgową zasuwę. Przeklęta pancerna stal tkwiła w obejmach jak przyrośnięta i ani myślała drgnąć. Pchała ją, szarpała i tłukła, ale to nic nie dawało. Usłyszała skomlenie i zrozumiała, że to jej własny skowyt. Szedł tutaj. Szedł po nią.
Zostawiła zasuwę i uciekła w najdalszy kąt chatki. Jeszcze nigdy w życiu nie była w takiej panice. Zwinęła się w kłębek i patrzyła na drzwi, wiedząc, że otworzą się za chwilę. Nie mogła patrzeć na te drzwi i nie mogła oderwać od nich wzroku.
Słyszała, jak szedł. Chrupanie śniegu pod łapami, zgrzyt pazurów na ganku. Szedł do niej. Ciągnęła go bransoleta i krew, i inkantacje. Czuł ją. I szedł do niej. Nie mógł inaczej – sama go stworzyła.
A potem usłyszała drapanie. Ciężki, stalowy chrobot pazurów o drzwi, który czuła tak, jakby zdzierał jej skórę z głowy. Przyszedł.
I prosił, żeby go wpuścić.
Melania osunęła się po ścianie i zapadła w katatoniczne przerażenie. Drapał. W pewnym momencie zaczepił łapą o klamkę, usłyszała trzask zapadki i skrzypienie zawiasów. Powiało zimnem. Opuściła głowę i wbiła wzrok w deski podłogi. Nie potrafiła na niego spojrzeć. Nie była w stanie.
Tam, w lesie, było jasno – ale jak na noc w środku puszczy. Widziała ruch, plamy, kształty, zarysy. Teraz stał w oświetlonej kuchni, w blasku stuwatowej żarówki. Słyszała jego ciężki oddech, czuła jego ostry psi zapach zmieszany z wonią krwi i surowizny. Patrzyła w stare deski podłogi. Widziała sęki, słoje w drewniej drobne czerwone kleksy jej własnej krwi, która kapała z wargi i nosa. Patrzyła na podłogę.
I trzęsła się jak nigdy w życiu.
A potem powoli, z wielkim wysiłkiem podniosła oczy. Tylko oczy, kark zesztywniał, głowa opierała się ruchowi. Z jej gardła wydobył się cichy nieartykułowany dźwięk, ni to skomlenie, ni to pisk, ale przemogła się i spojrzała w twarz potwora.
Tylko na sekundę.
Zobaczyła go jak na zdjęciu. W jednym, naładowanym szczegółami błysku. Nie bardzo przypominał wilkołaki z filmów. Trochę bardziej ogromnego pawiana. A trochę wilka zniekształconego jakąś straszliwą chorobą. A jeszcze trochę trędowatego neandertalczyka. Wielki czarny nos poruszał się, łowiąc jej zapach, skóra na pokrytym gładką, aksamitną sierścią pysku marszczyła się, pod wargami lśniły odsłonięte do połowy zęby. Ale oczy były zupełnie ludzkie, wypełnione strachem i kompletnie obłąkane. Spojrzała w nie tylko raz i zemdlała. Świat odjechał czarnym tunelem, uderzenie o podłogę odczuła z bardzo daleka. Melania spadła w ciemność.
Najpierw była nieprzytomna, a potem pewnie zwyczajnie spała, wyczerpana do granic możliwości. Przeszła kłótnię, bójkę, omal jej nie zabito, potem na jej oczach rozegrał się krwawy mord, któremu sama była winna, a wreszcie widziała potwora. Wystarczy?
Kiedy otworzyła oczy, było już jasno. W pierwszej chwili wydawało jej się, że leży w łóżku, ale w jednej chwili zrozumiała pomyłkę. Opuchnięta twarz, pulsująca bólem warga, sklejone powieki, zaschnięte, brązowe plamy krwi na rękach.
Morderczyni…
Odtąd zawsze będzie już zabój czynią i nic nie mogło tego zmienić. Była winna. I wolna.
Podniosła głowę i rozejrzała się ostrożnie. Nie było go. Odszedł?
W pierwszej chwili poczuła ulgę. A potem go zobaczyła. Leżał w kącie, zwinięty w kłębek na boku, ze skrzyżowanymi rękami wyciągniętymi na podłodze. Spał. Nogi drgały mu lekko.
Melania wstała i podeszła na drżących nogach. Postanowiła mu się jednak przyjrzeć. Mimo wszystko.
Leżał przywalony kilkoma starym kocami ściągniętymi z łóżka. Trochę się zmienił przez noc, jego pysk stał się bardziej ludzki. Podobny do czarnej trufli psi nos zaczął różowieć i wygładzać się, uszy zmniejszyły się i zaczęły fałdować. Spojrzała na jego rękę, opiętą w nadgarstku bransoletą. Palce wydłużyły się, ale wewnętrzną stronę dłoni nadal pokrywały chropowate, czarne poduszki. Śpiąc nie wydawał się już taki przerażający. Poza tym liniał. Futro wyłaziło z niego garściami i grubą, sfilcowaną warstwą wyścielało koce.
Читать дальше