Po tej stronie, to tylko stojący w moim garażu zardzewiały trup, o zarośniętych tłokach, postrzelanym baku i zetlałych przewodach. Jednak w świecie Pomiędzy, wystarczy jedno kopnięcie w rozrusznik i Marlene rusza jak niecierpliwy, rycerski wierzchowiec. Wytaczam się przez zamknięte drzwi garażu, pod ceglaste niebo i toczę przez miasto widm i snów, zerkając na busolę. Jej tarcze wirują i kręcą się jak astrolabium, szukając zawirowania emocji i drgnięć eteru, które towarzyszą nagłej śmierci i pojawieniu się w świecie Pomiędzy kolejnej, zagubionej, nie wiedzącej co dalej robić, duszy.
Tej nocy czułem że coś się zmieniło. Coś było nie tak. Wiśniowe niebo było takie samo i tak samo jak zwykle przelewały się po nim dziwaczne fraktale żółtego i niebieskiego światła, jak mgławice ze zdjęć astronomicznych, ale jednak coś niedobrego wisiało w powietrzu. Czuło się jakiś niepokój.
Krążyłem po widmowym, mrocznym mieście i rozglądałem się. Większość istot, które można tam spotkać, to niewyraźne plamy mroku, przemykające gdzieś na granicy pola widzenia. Niektóre przychodzą gdzieś z innych światów, a niektóre rodzą się tutaj. To ludzie je produkują. Te są najbardziej podobne do zwierząt. Jakichś trujących meduz albo pająków. Reagują instynktownie i bezmyślnie. Kiedy spotykają kogoś takiego jak ja, najczęściej po prostu czmychają.
Czasami, choć rzadko, spotykam Lunatyków. Tak ich nazywam, ale to nie wędrujący we śnie, tylko tacy sami idioci jak ja kiedyś. Eksperymentatorzy. Próbują sztuki eksterioryzacji ciała astralnego. Chcą unosić się w powietrzu, wędrować przez ściany i ulice, odwiedzać ukradkiem tych, których kochają lub pożądają, i zostawiają swoje opuszczone, bezbronne ciała na pastwę demonów. Tu, w świecie Półsnu sami przypominają widma. Półprzejrzyści, zwiewni, snują się to tu, to tam i najczęściej, kiedy zorientują się, że nie są tu sami, uciekają z powrotem do swoich ciał, jak myszy czmychające do dziury. Prawdziwe widma wyglądają tu realnie i ostro. Przypominają istoty z krwi i kości.
Widuję tu przeróżne stwory. Są groteskowe i pokraczne, półludzkie i karykaturalne, ale kiedy się na nie patrzy, wyglądają wystarczająco realnie.
Zazwyczaj nie mogę spokojnie patrzeć na obrazy Hieronimusa Bosha. To wszystko wygląda zbyt znajomo.
Próbuję to oswoić i dlatego nadaję im nazwy, jakbym był przyrodnikiem odkrywającym i klasyfikującym nieznaną faunę. Wszystko zaraz robi się bardziej swojskie.
„Och, to tylko szczękacz”. Albo: „Płaskognilce nisko dziś latają. Chyba będzie padać krew.”
Tak naprawdę, zazwyczaj ulice są puste, wiatr gna po nich kłęby srebrnego popiołu, bestie i stwory przemykają gdzieś w mroku. Złażą się rzeczywiście, kiedy poczują świeżą pneumę, ale dopiero wtedy.
Tej nocy jednak, widziałem zbyt wiele ruchu. Dookoła mojego domu kręciło się kilka skeksów, a to nigdy nie jest dobrze. Czują śmierć, i to nagłą, paskudną, taką, która zostawia mnóstwo zaczętych i przerwanych spraw. Kucały, owinięte swoimi płachtami, albo stały nieruchomo niczym ponure marabuty na trupie krokodyla. I patrzyły.
Patrzyły na mój dom.
Słyszałem szepty, syki i chichoty, jak szelest suchych, martwych liści. Jakieś inne bestie krążyły po ulicach, przez snop światła z reflektora Marlene przebiegło coś zębatego, pokrytego kolcami, co omiotło mnie paskudnym spojrzeniem liliowych oczu. Nawet po niebie krążyły kształty podobne do płaszczek, holujące długie ogony.
Znalazłem dom, w którym po tamtej stronie snu, mój siostrzeniec mieszkał kiedyś ze swoją dziewczyną.
Zaparkowałem na chodniku. Wzdłuż ulicy stały niewyraźne Ka kilku samochodów, wyglądały jak cienie. Albo dzisiejsze samochody nie mają duszy, albo właściciele nie przywiązują do nich wagi, nie wiem. Kamienica była wyraźnie widoczna, stara. Emocje, myśli i marzenia setek mieszkańców wyprodukowało przez lata mnóstwo myślokształtów, które pełzały po ścianach, skrobały i przebiegały w półmroku, wirowały wokół mżących na rudo żarówek niczym ćmy. Jakieś chude, pokraczne stwory kucały na gzymsach i balkonach jak średniowieczne gargulce.
Łatwo było znaleźć drzwi na najwyższym podeście schodów, przekreślone biało-czerwonymi taśmami z folii, zapieczętowane paskami papieru ze stemplami dzielnicowej komendy policji.
Zdarłem paski jednym ruchem, wyjąłem zza pazuchy obrzyna i kopniakiem otworzyłem drzwi.
Nic.
W środku było ciemno i pusto.
Jakby coś pożarło całe Ka mebli, ścian i przedmiotów, zostawiając tylko mrok.
Zawołałem Magdę. Musiała tu być. Chciałem jej pomóc, chciałem ją wypuścić na tamtą stronę, ale chciałem też zadać jej kilka pytań. O rzeczy, których dowiedziała się dopiero teraz.
Ale znikła.
Oczywiście mogła od razu przejść dalej. Nawet w wypadku takiego makabrycznego końca, czasem się to zdarza.
Nie dowiedziałem się niczego.
Dopadło mnie na schodach.
Na to coś nie miałem nazwy. Spadło z sufitu i było jednym, lśniącym jak rtęć ruchem. Było jak skorpion, modliszka i rzeźba kobiety odlana ze srebra. Zablokowałem coś kolczastego, chyba kończynę, ostre jak szkło szpony mignęły mi koło oczu, światło rozlało się po ślepym, obłym łbie, w którym kłapały ludzkie, srebrne szczęki, niczym proteza dentystyczna. Ręka trzymająca ciężką broń uwięzła gdzieś wśród tego całego ruchu i szamotaniny.
To było potwornie szybkie.
I silne.
Wszystko trwało najwyżej kilka sekund.
Mam płaszcz. Długi, skórzany i ciężki, który tutaj działa jak pancerz. To ten płaszcz mnie uratował. Machnąłem połą, zarzucając ją na wijące się ciało i odgrodziłem nią od kłapiących wściekle szczęk. A potem znalazłem jakieś podparcie pod lewą nogą i kopnąłem to coś, spychając je ze schodów.
Uniosłem uwolnionego obrzyna i ściągnąłem spust.
Wystrzał wypełnił klatkę schodową jak wodospad. Ciało bestii skłębiło się jak obłok dymu i zamieniło w wąską strugę zassaną przez lufę.
To wygląda jak wystrzał z dubeltówki na filmie puszczonym od tyłu. Najpierw jest błysk, potem obłok, który następnie wślizguje się do lufy. A na końcu łamię broń i wyrzucam z komory pełną łuskę. Do tego wszystkiego nie jest gorąca, tylko wściekle zimna.
I wypełniona demonem.
Pojechałem do lasu. Busola wibrowała i śpiewała metalicznym brzękiem, pierścienie wirowały wokół osi, strzałka wskazywała kierunek.
Las.
Za starymi torami.
Kiedy przyjechałem, już byli na miejscu.
Widmowy samochód, przez który przeświecały pokraczne Ka drzew.
I trzy widma. Dwa z pistoletami w dłoni i jedno ze związanymi z tyłu rękoma, ściśniętymi białym, plastykowym paskiem jednorazowych kajdanek.
Nawet nie pofatygowali się wykopać grobu.
– Było ci mówione, xwelu?! – darł się wyższy z katów. Przynajmniej jakoś angażował się emocjonalnie. – Było?! Że masz się nie wpierdalać?!
Nic nie mogłem zrobić. Nie należeli teraz do mojego świata.
Ten skazany walczył o ostatni haust godności, ale łzy bez udziału woli ciekły mu po policzkach, nogi w przemoczonych spodniach dygotały jak w ataku malarii. Jego dusza za to świeciła jasnym ogniem przerażenia, częściowo już wychodząc z ciała. Pewno odczuwał to jako wrażenie zapadania się i drętwienia.
Oparłem się łokciami o kierownicę i zapaliłem papierosa. Ka papierosa, ma się rozumieć. W świecie Pomiędzy nawet papierosy mają duszę.
Wystrzał zabrzmiał głucho i płasko. Widmo wystrzału.
Potem jeszcze jeden i następny.
Читать дальше