– Czy ja podatków nie płacę i domu wedle wilkierza od ognia nie oporządzam? – pokrzykiwała rozsierdzona niewiasta. – Rajcom na borg nie daję i dziwek do ratusza nie posyłam, gdy proszą? Wszystko robię, co trzeba, jak jaśnie panowie rada rozkazali. I starczy! A ty mi nie będziesz, szpiclu, po kątach węszył i ludzi straszył, bo łeb pogrzebaczem utrącę. No, co się tak gapisz, Panienka? – huknęła groźnie na draba, który istotnie zapłonił się jak panna i cofnął o krok przed gniewem pryncypałki. – Grzbiet mu kijami obić, łachmycie, i więcej za próg nie puszczać. I to już!
Nie czekając na dalszy obrót wypadków, Twardokęsek wypadł z zamtuza. Poganiały go gromkie pomstowania gospodyni, która wciąż wyrzekała na bezczelność rajców oraz głupotę i opieszałość własnych sług. Każde słowo było podkreślone głuchych dźwiękiem uderzenia ożoga w grzbiet nieszczęsnego Panienki.
Zbójca przebiegł majdan, ale tuż za bramą poślizgnął się na zdechłym szczurze i runął jak długi. Szczęściem nikt go nie gonił.
– Ależ nieużyte tu ludzie! – sarknął, zbierając się powoli z błota.
– E, skądże – odpowiedział pogodnie żebrak, który siedział ukryty przy posążku Jałmużnika we wnęce pomiędzy dwoma parkanami i pożerał czarny chleb z serem. Kikut nogi, owinięty brudnymi szmatami, dla wygody oparł o postument figury. – Jeno wcześnie jeszcze, więc nie trza im w oczy leźć i głowy zaprzątać.
Twardokęska znienacka tknęła pewna myśl.
– A może ty byś mi, dobry człowieku, pomógł? – Potrząsnął monetami, których mimo prędkiej ucieczki nie wypuścił z dłoni. – Znajomka szukam.
– A co bym miał nie pomóc? – Żebrak oblizał wargi, drapieżnie wpatrując się w miedziaki. – Ja wszystkich w mieście znam, co do jednego. Któż to, łaskawy panie?
– Wysoki suchy chłop – wyjaśnił zbójca. – Kościejem go wołali.
Nim jeszcze skończył mówić, jałmużnik poderwał się, schwycił owinięty szmatami kikut, a spod jego łachmanów pokazały się dwie całkiem zdrowe nogi.
– Tylko żem na moment przysiadł! – wrzasnął na odchodnym. – Śniadanie zjeść, nie żebrać. A jeśli wam kto nagadał, że staremu Kulasowi miejsce podbieram, tedy zapamiętajcie sobie, że łajdak jest i kłamca.
Coraz bardziej zadziwiony miejskimi obyczajami, zbójca powędrował dalej. Odnalazł zaułek, w którym dawnymi czasami Kościej parał się lichwą i spekulował drewnem. Ale po znajomym kantorze nie został ani ślad, a dokoła pobudowano porządne drewniane składy i warsztaty.
Zbójca zagadnął bednarza, który stał oparty o drewniany płot tartaku. Jednak na dźwięk imienia Kościeja rzemieślnik splunął mu pod nogi i kazał się co prędzej zabierać. Twardokęsek zafrasował się, czy przypadkiem znajomek nie popadł w jakąś kabałę. Pożyczanie pieniądza na procent było zajęciem niepewnym i nie przysparzało przyjaciół. Zresztą Kościej parał się także bardziej niebezpiecznym procederem, skupując od grasantów zrabowane dobra. Może się staremu łajdakowi powinęła noga, pomyślał Twardokęsek i ze znużeniem poczłapał pod szopę grododzierżcy, gdzie, jak pamiętał, wystawiano przed kaźnią w dybach co większych zbrodniarzy.
Zdumiało go, że zamiast starej drewnianej budy zobaczył solidną wieżę z jasnego łupku, z wyglądu bardzo świeżą. Ale tam również nie znalazł kamrata, choć długo łaził po placu i przepatrywał skazańców. Na koniec w desperacji począł zaglądać w gęby wisielcom, którzy kołysali się smętnie na dusienicy. Jednak żaden z nich nie okazał się Kościejem.
Usiadł posępnie na głazie, tuż przy kracie więzienia. Był zły i głodny. Miał wprawdzie za pazuchą mieszek pełen złota, ale nie śmiał wysupłać ani jednej monety. Wiedział, że każdy piekarz bez namysłu doniesie pachołkom o wieśniaku płacącym szczerym złotem. Nie miał ochoty zawisnąć za kradzież.
Przechodnie przypatrywali się ukradkiem potężnemu czarnobrodemu chłopu, który, wyraźnie zafrasowany, tkwił na głazie u więziennej bramy, za nic sobie mając towarzystwo wisielców i łotrów zakutych w dyby. A zbójca coraz bardziej żałował durnego pomysłu, aby jechać po pomoc do Książęcych Wiergów.
Ani zauważył, jak podszedł do niego jeden z więziennych strażników.
– Może wam w czym, dobry człowieku, pomóc? – odezwał się z troską. – Widać, żeście nie z naszych i coś wam okrutnie doskwiera.
– E, gdzie byście mogli pomóc? – Zbójca prychnął pogardliwie. – Ot, nieszczęście. Był niegdyś chłop jak się patrzy, kantor miał i skład zacny. Nawet się w końcu ożenił z jakąś tutejszą mieszczanką. I co? Ledwie parę roków przeszło, a jak gdyby się pod ziemię zapadł. Pół dnia po mieście krążę i nic. Jakby go nigdy nie było.
– A jak się ten wasz znajomek zwał?
– Kościej – burknął Twardokęsek. – Aleście na pewno ani o nim słyszeli.
Strażnik milczał długą chwilę. Kiedy zbójca podniósł łeb, napotkał jego badawcze spojrzenie.
– Ile was lat w Książęcych Wiergach nie było, ziomku? – zapytał w końcu drab.
Twardokęsek zaczął rachować na palcach, ale wnet mu ich zbrakło.
– Z tuzin albo i więcej – przyznał wreszcie niechętnie, zadziwiony, jak szybko czas umyka.
– Takem sobie myślał. – Pokiwał głową. – I dzionek cały po mieście krążycie, ludziska wypytując?
Twardokęsek przytaknął.
– Prawdziwie macie szczęście, że nikt wam karku nie skręcił. – Strażnik zacmokał wargami. – No, ale ja was pocieszę. Idźcie w tamtą stronę – pokazał w kierunku rzeki – póki nie napotkacie wielkiego domu z żółtego piaskowca. Łacno go rozpoznacie, bo zasobniejszy od innych i lwie łby ma na nadprożu, a na bramie herb, takoż z lwem kroczącym. I tam się zapytajcie o waszego znajomka. – Uśmiechnął się dziwnie i nim zbójca zdążył jeszcze o coś zapytać, zniknął za kratą więzienia.
Zbójca poskrobał się w łeb. Usłużność zawsze wzbudzała jego podejrzliwość, nie wierzył bowiem, by ludzie z natury byli skłonni pomagać bliźnim. Nadto z dawien dawna zwykł był nie ufać strażnikom prawa. Ale nie miał co stracić, poczłapał zatem na poszukiwanie lwów z żółtego piaskowca.
Ani się spostrzegł, jak spomiędzy drewnianych bud i magazynów wyszedł na najbogatszą ulicę w mieście, która rozciągała się od przystani aż po wielki plac z ratuszem i dworem rajców. Bruk był tutaj równy i gładko ociosany, zapewne dla wygody kupców, którzy przechadzali się dostojnie, przystając co kilka kroków przy kramach i kantorkach, by pogawędzić ze znajomkami. Tłoczno było jak na jarmarku. Zasobni rzemieślnicy w cechowych kapeluszach rozprawiali przyciszonymi głosami w podcieniach kamienic. Grupki robotników portowych powracały z portu w spłowiałych sinych koszulach. Mali chłopcy w barwach kupieckich domów, zapewne posłańcy, biegiem przebijali się przez ludzką ciżbę. Ale Twardokęsek wnet wyczuł, że w powietrzu wisi coś całkiem niedobrego. Ludzie patrzyli na siebie spode łba. Nikt nie śmiał się hałaśliwie. Większa część kramów była zaparta na głucho, za to na rogach kamienic i w podcieniach stali zbrojni.
Zbójca czuł, jak drobne włoski na karku powoli podnoszą mu się z niepokoju. I dopiero kiedy minął ze dwa tuziny kupieckich kamienic, zrozumiał, co mu przypominają Książęce Wiergi.
Spichrzę o poranku dnia, który teraz we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza nazywano krwawym spichrzańskim karnawałem.
Aż się wzdrygnął.
I wtedy właśnie zobaczył dom z żółtego piaskowca i herb z lwem kroczącym, odlany kunsztownie pośrodku panoramy miasta na wielkich drzwiach. Kamienica istotnie była ogromna, kryta cenną błękitną dachówką. Framugi, attyki i szczyt miała misternie rzeźbione w kwietne motywy, w oknach zaś drobne szybki w ołowianych obejmach.
Читать дальше