– Z wiedźmą w gospodzie się przyczaił. Kamrat go rozpoznał.
– Nie dowierzałabym temu nadmiernie – oznajmiła bezczelnie. – Często człek jeden drugiego dla korzyści siepaczom wyda. Zwłaszcza w takowy czas, kiedy pospólstwo rozjuszone, a powroźnicy wszędzie złego wyglądają.
– Jak śmiecie! – oburzył się książę Evorinth, lecz w jego głowie powoli zaczynało świtać posępne podejrzenie. – Twardokęska sam badałem, w oczy mi się przyznał.
– A badaliście człeka, który go powroźnikom wydał? Nie trafiło się? To się już nie trafi – wydęła wargi. – Co prawda nie kamrat to był Twardokęska, jeno niewiasta. Dziwka, Morwa ją wołali.
– Kamrat czy dziwka, mnie za jedno.
– Prawdziwie za jedno – przyznała. – Bo Morwę już skalne robaki stoczyły. Ze szczętem.
– Nie może być!
– Może. I rada bym wiedzieć, czemu zadbano, by tak spiesznie sczezła. Czemu ją na sposób Zird Zekruna umorzono.
– Wyście ta niewiasta, co chodzi w obręczy dri deonema! – z oburzeniem krzyknął książę.
Pomiędzy Zwajcami poszedł nikły pomruk. Zarzyczka mimowolnie odsunęła się od wojowniczki.
– Chwalić bogów – rzucił ktoś przenikliwym szeptem – nie mam córek. Jedne się kurwią, drugie zostają czarownicami. Samo nieszczęście.
Suchywilk sapnął niespokojnie.
– To prawda? – zapytał. – Bo lepiej, żebyś się zanadto nie pospolitowała ze sługami Zaraźnicy. To nie są porządni ludzie. Ich bogini też nie jest szczególnie warta szacunku, córeczko.
– Warta szacunku? – prychnęła wojowniczka. – O szacunku kiedy indziej będziemy rozprawiać. Bo teraz o moich ludziach mówimy. Wróćcie mi ich, wasza książęca mość. Są mi potrzebni.
– Twardokęsek? Dziś to nikt z niego pożytku mieć nie będzie – książę z powątpiewaniem pokazał na zbójcę. – Inna rzecz, jak on się w samej Wiedźmiej Wieży tak do cna spić potrafił? Przecie mu powroźnicy gorzałki nie przynieśli.
– Może ten czarniawy kurdupel – mruknął obojętnie kniaź.
– Jaki kurdupel?
– Chyba nie powroźnik – zastanowił się Suchywilk – bo świątynną suknię miał na grzbiecie. Musiał być jaki człek znaczny – dodał złośliwie. – Pewnikiem od nas znaczniejszy, jak go starosta grodowy wpuścić raczył. Nam bardzo zajadle przystępu bronił. Ale coś ów godny człek niegodnie czmychnął.
– Cholera! Mistrzowie!
Powroźnik w skórzanej kamizeli niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Świątynia tu swego człeka przysłała. Ledwoście z wieży wyjść raczyli. Kazał wszystkim iść precz. To my jeno jemu rzekli, by wiedźmy nie tykał, bo wasza książęca mość nierad będzie.
– Ja oszaleję! – książę chwycił się za starannie wypielęgnowane włosy. – To zamtuz jest, nie więzienie! Jak tu tak każdy wedle swej woli włazić może, czemuście mu dziwek nie sprowadzili? Ja was wszystkich powywieszam!
– Nie Twardokęska! – rudowłosa wojowniczka potrząsnęła głową. – I nie moją wiedźmę!
* * *
Za murem miejskim, obok siedziby spichrzańskich hyclów, płonęło ognisko. Niewielka gromadka biesiadników raczyła się pieczonym wieprzkiem i bardzo poślednią gorzałką, którą dla uczczenia Żarów ufundowało bractwo rakarzy. Od czasu do czasu do ognia przybliżał się któryś z pałętających się po błoniach pątników, ale rozpoznawszy ze znaków na kapotach profesję kompanii, umykał pospiesznie. Wielce to bawiło książęcych drabów z Bramy Siennej.
Sami strażnicy, z dawna spoufaleni z hyclami, ani myśleli odstąpić ogniska – przynajmniej póki starczy świniny i gorzałki. Z wdzięczności za poczęstunek raczyli hyclowskie bractwo najświeższymi wieściami.
– …a jak się jatki wedle książęcych ogrodów skończyły – rozwodził się strażnik – to się dowodnie okazało, że ta napadnięta kuternóżka to nikt inny, tylko sama żalnicka księżniczka. Zaraz ją Zwajcy do cytadeli powiedli…
– I co ty na to? – szorstko spytał Przemęka.
– Nic – książę beznamiętnie obgryzał świńskie żebro.
– Mogli całą bijatykę ukartować. Po to właśnie, żebym na oślep do cytadeli pognał. Zresztą noc jest, bramy na głucho zawarte.
– Może i racja – wzruszył ramionami Przemęka. – Trzeba poczekać, aż ją Pomorcy pod naszym nosem za – szlachtują. Baba z wozu, koniom lżej.
– Nie wierzę, że to Pomorcy – Koźlarz wytarł tłuste ręce o brzeg płaszcza. – Zbyt wiele mieli okazji, żeby ją cichaczem zabić na dworze Wężymorda. Bez niepotrzebnego zamętu i rozjątrzania spichrzańskiego księcia.
– A jeśli właśnie o to idzie? – mruknął Przemęka. – Może chcą rozjątrzyć księcia, aby we wzburzeniu uczynił coś nader nieopatrznego? Na przykład zerwał nasze małe przymierze?
– Nasze przymierze i tak na wątłej nici zawieszone – przyznał Koźlarz. – Suchywilk księciu Evorinthowi nie dowierza, nietrudno będzie ich powaśnić. Nic, darmo teraz włosy rwać. Jutro się wszystko okaże.
* * *
Twardokęsek nie mógł usnąć. Wiercił się niemiłosiernie i przewracał z boku na bok, popatrując nieprzychylnie ku skulonej obok wiedźmie. Bowiem po wstępnych płaczach i wyrzekaniach jaśminowa wiedźma usnęła jak kamień. Nawet nie popatrzyła na jadło, ani chciała słyszeć o kąpieli, zwyczajnie zwaliła się na posłanie.
Rozjuszony zbójca strącił z piersi wiedźmią rękę. Jak ona tak może, pomyślał z niesmakiem.
– Zgadnij, ile razy wcześniej próbowano ją palić na stosie? – Na tarasie zamajaczył zbójcy skurczony kształt. – Ile razy golili jej głowę? Ile razy wymykała się rozjuszonym wieśniakom? Przywykła, Twardokęsek, niech śpi, jeśli potrafi. Dziw, że ty nie usnąłeś.
Prosto z Wiedźmiej Wieży zawiedziono ich do komnat żalnickiej księżniczki. Zarzyczka uparła się, że nie przystoi, aby córka Suchywilka kładła się do spoczynku między zwajeckimi wojownikami. Pokoi dosyć, mówiła, posłanie przygotować też żadna troska i póki co nie rozniesie się wieść o wiedźmie i Twardokęsku. Zbójcy było to właściwie obojętne: nawet nie poczuł, kiedy Zwajcy rzucili go na naprędce uszykowane legowisko w obszernym, przylegającym do sypialni Zarzyczki wykuszu.
– Zbyt rychło wytrzeźwiałem. – Wygrzebał się z barłogu. Poranione korbaczami plecy bolały niemiłosiernie. – We łbie mi się kłębi, a nic do kupy poskładać nie potrafię.
– Powtórz mi, o czym wyście z tym twoim kamratem rozprawiali – Szarka nerwowo obrywała płatki pelargonii i niechybnie w ogóle nie kładła się spać, bo obskubała prawie wszystkie kwiatki. – Inna rzecz, Twardokęsek, że należało mi jeszcze w Górach Sowich o Mroczku powiedzieć. Ale zanadtom zmordowana, by się wykłócać.
Zbójca przysiadł obok niej na chłodnych płytkach.
– Pomnicie opata Ciecierkę? Przyczaił się w Górach Sowich i wedle zbójeckiego gościńca krążył, wiedźmy wyglądając. Tamże Mroczka przydybał i do pieczar go powlókł, gdzie opat zwierzołaków podburzał…
– I niby cały szczuracki najazd dlatego, że Ciecierkę wiedźma mierzi? – zadrwiła. – Nie, nie sądzę. Czymś jeszcze musiał ich opat przekonać.
– Jego Zird Zekrun do reszty opętał – przyciszonym szeptem wyjaśnił zbójca. – Wiedźma mówiła. A piętno skalnych robaków na jego łbie sam widziałem.
– A ja oglądałam, co te czerwie z Morwą uczyniły – dziewczyna kolejny raz obciągnęła przyciasną, pożyczoną od Zarzyczki koszulę. – Ledwie sobie przypomnę, do reszty mnie sen odchodzi. Ale między mną i Zird Zekrunem nie ma żadnych swarów. Nie wiem, czemu miałby mnie ścigać. I prześladować wiedźmę.
Читать дальше