Zarumieniłam się. Resztę miał odczytać z jej myśli, a trochę tego było: motory, Victoria, wilkołaki, akcja ratunkowa Jacoba…
– Hm – mruknął Edward po chwili, zaniepokojony.
Zza kolejnego ostrego zakrętu wyłonił się koniec zaułka – pozbawiona wszelkich otworów ceglana ściana. Malej Jane nigdzie nie było widać.
Dla Alice nie było to najwyraźniej żadnym zaskoczeniem. Nie zwalniając tempa, podeszła do muru i sama zapadła się pod ziemię – dosłownie. W rzeczywistości wskoczyła zwinnie do ziejącego w bruku otworu. Dopiero wtedy go zauważyłam. Wyglądał na studzienkę kanalizacyjną – krata była do połowy odsunięta.
Zadrżałam.
– Nie bój się, Bello – powiedział cicho Edward. – Alice cię złapie.
Popatrzyłam na otwór z powątpiewaniem. Był taki mały i ciemny. Przypuszczałam, że gdyby nie Demetri i Feliks za naszymi plecami, mój towarzysz skoczyłby pierwszy.
Przykucnąwszy nieśmiało nad dziurą, wsunęłam do niej nogi.
– Alice? – wykrztusiłam.
– Jestem tu i czekam na ciebie – zapewniła mnie z dołu. Nie było to dla mnie zbyt wielką pociechą, bo jej głos dochodził z bardzo daleka.
Edward wziął mnie pod pachy – dłonie miał zimne jak kamienie w środku zimy – po czym powoli opuścił mnie w mroczne czeluści.
– Gotowa? – zawołał do siostry.
– Gotowa. Dawaj ją tu.
Zacisnęłam usta, żeby nie krzyczeć, i zamknęłam oczy. Edward mnie puścił.
Nie spadałam długo, może z pół sekundy. Ani się obejrzałam, a byłam już w objęciach przyjaciółki. Udało mi się nie krzyknąć, ale z pewnością mocno się posiniaczyłam – wampirze ciała nie należały do najmiększych.
Alice postawiła mnie na ziemi.
Na dole panował półmrok, bo przez otwór sączyło się przytłumione światło. Jego promienie odbijały się w mokrych kamieniach posadzki. Ciemno zrobiło się tylko na sekundę – kiedy do środka wskoczył Edward. Zdawał się delikatnie jarzyć w ciemnościach.
Objął mnie zaraz ramieniem i przytulił do siebie – nie tylko po to, aby mnie pocieszyć, ale również po to, abyśmy szybkim krokiem ruszyli przed siebie. Szłam, nie odrywając rąk od jego chłodnego tułowia. Bez przerwy potykałam się o nierówności podłoża. Za nami rozległ się złowróżbny zgrzyt przesuwanej na miejsce kraty.
Dalsza część podziemi tonęła w mroku. Nie pozostawało mi nic innego, jak zdać się na wyczulone wampirze zmysły. To, dokąd iść, nie było zresztą takie oczywiste. Echo moich (i tylko moich) stóp niosło się w tak specyficzny sposób, że musieliśmy znajdować się nie w tunelu, a w jakiejś wielkiej sali. Gdyby nie ono mojego bicie mojego serca, nic nie mąciłoby idealnej ciszy. Tylko raz doszło mnie z tyłu czyjeś zniecierpliwione westchnienie. Trudno było uwierzyć, że nie jesteśmy z Edwardem sami.
Nie puszczał mnie nawet na moment. Wolną ręką sięgnął ku mojej twarzy i gładkim kciukiem musnął moje wargi. Co jakiś czas przyciskał mi też policzek do czubka głowy. Uświadomiwszy sobie, że to nasze ostatnie chwile razem, przywarłam do niego tak ściśle, jak pozwalało na to energiczne tempo marszu. Edward zachowywał się, jakby mu na mnie zależało, i to wystarczało, bym nie myślała zbyt dużo o niekończących się podziemiach czy sługach Volturi podążających za nami. Skąd ten przypływ czułości? Chłopakiem kierowały najprawdopodobniej wyrzuty sumienia – te same, z powodu których postanowił odebrać sobie życie, uważając, że to z jego winy skoczyłam do morza. W rzeczywistości było mi wszystko jedno, co go motywuje – najważniejsze było to, że całował mnie właśnie w czoło. Całował mnie! Był przy mnie! A straciłam przecież nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze się spotkamy! Ach, za takie błogosławieństwo warto tyło zginąć tragicznie w wieku osiemnastu lat!
Marzyłam, żeby spytać go, co się z nami dokładnie stanie – jak Volturi planują nas zabić, gdzie i w jakiej kolejności. Nie wiedziałam, po co mi ta wiedza, ale kwestie te niezmiernie mnie nurtowały. Niestety – nie mogłam się odezwać – nawet najcichszym szeptem. Nasi przeciwnicy usłyszeliby każde słowo, tak jak słyszeli każdy mój oddech. Kiedy szliśmy w dół zaułkiem, schodziliśmy, być może zboczem wzgórza, ale teraz, poniżej poziomu ulicy, zagłębialiśmy się niechybnie w trzewiach średniowiecznego grodu. Wyobraziwszy sobie, ile metrów jesteśmy pod ziemią, jakby tego tylko mi brakowało, poczułam przypływ klaustrofobii. Tylko dotyk Edward chronił mnie przed atakiem histerii.
Stopniowo wszechobecna czerń przeszła w szarość, choć nie dostrzegłam żadnego źródła światła. Szliśmy w niskim tunelu o łukowatym sklepieniu. Po ścianach spływały niespiesznie wąskie strużki, jakby kamienie krwawiły atramentem.
Cala dygotałam. Wpierw myślałam, że to ze strachu, ale potem zaczęłam szczękać zębami i doszłam do wniosku, że jest mi najzwyczajniej w świecie zimno. Ubranie miałam mokre, a powietrze w podziemiach było lodowate. Podobnie jak skóra przytulającego mnie Edwarda.
Uzmysłowił to sobie równocześnie ze mną i odsunął się, nie puszczając jednak mojej ręki.
– N… n… nie – wyjąkałam, rzucając mu się na szyję. Mogłam sobie marznąć. Nie wiadomo, ile czasu nam pozostało.
Edward spróbował mnie rozgrzać, masując w marszu moje ramię.
Przemieszczaliśmy się bardzo szybko, ale tylko z mojego punktu widzenia. Raz po raz jeden z wampirów – stawiałam na Feliksa – wzdychał za naszymi plecami, poirytowany ludzką ślamazarnością.
Tunel kończył się kratą o rdzewiejących prętach grubości mojej łydki. Zamocowane w niej drzwiczki były otwarte. Edward schylił się, żeby zmieścić się w otworze, i wciągnął mnie za sobą do większego, jaśniejszego pomieszczenia. Za nami brzęknął metal kraty, a potem ktoś przekręcił klucz w zamku drzwiczek. Wolałam nie oglądać się za siebie.
Na przeciwległym krańcu długiej komnaty zobaczyłam kolejne drzwi, tym razem potężne, ciężkie i drewniane. Były bardzo grube – wiedziałam to, bo i one stały przed nami otworem.
Jeszcze trzy kroki, jeszcze dwa… Za progiem czekała niespodzianka. Mimowolnie się rozluźniłam. Zerknęłam na Edwarda. Zamiast pójść w moje ślady, zesztywniał i zacisnął szczęki.
Drzwi szczęknęły za nami, huknęła głucho zasuwana sztaba. Za wrotami krył się niewinny, współczesny w wystroju korytarz – kremowe ściany, przemysłowa wykładzina. Na suficie w regularnych odstępach wisiały jarzeniówki. Było tu cieplej niż w podziemiach, co przyjęłam z ulgą. Opuszczając loch, poczułam się znacznie raźniej.
Edward wydawał się być innego zdania. Z napięciem drapieżnika wpatrywał się w drobną postać w czarnej pelerynie. Jane czekała na nas na końcu korytarza, przy windzie. Alice stała bliżej. Podeszliśmy do Jane w trójkę. Wpuściła nas do windy z obojętną miną.
Za nami do kabiny wślizgnęli się Feliks i Demetri. Jako że byli już na swoim terytorium i nie obawiali się przypadkowych obserwatorów, zrzucili kaptury i rozchylili peleryny. Obaj, chociaż wampirzo bladzi, mieli nieco oliwkową karnację, co dawało niecodzienny efekt. Tęczówki mężczyzn przerażały intensywnym szkarłatem, wokół źrenic przechodzącym w głęboką czerń. Ciemnowłosy Feliks był obcięty na jeża – Demetriemu pukle sięgały do ramion. Ich ubrania – jasne, czyste i współczesne – nie wyróżniały się niczym szczególnym.
Skuliłam się w kącie, tuląc się do Edwarda. Nie przestawał tarciem rozgrzewać mojego ramienia i nie spuszczał z oczu niepomnej Jane.
Nie jechaliśmy długo, a kiedy wyszliśmy z windy, znaleźliśmy się w czymś na kształt lobby ekskluzywnego hotelu. Ściany pokrywała tu ciemna boazeria, podłogi zaś gruba, butelkowozielona wykładzina. Duże podświetlone obrazy przedstawiające toskańskie pejzaże zastępowały okna. Obite beżową skórą kanapy pogrupowano w wygodne wyspy, a na lśniących stolikach ustawiono wazony z ogromnymi, wielobarwnymi bukietami. Przyszło mi na myśl, że tak samo pachnie kwiatami w domu pogrzebowym.
Читать дальше