Kiedy już popijali w szynku wino zafundowane przez Shanamira, w drzwiach gospody pojawili się Sleet i Carabella.
— Możemy się przyłączyć? — spytał Sleet.
— To są żonglerzy, członkowie trupy Skandara, która będzie występowała podczas parady. Poznałem ich dziś rano. — Valentine przedstawił Shanamirowi nowo przybyłych.
Żonglerzy usiedli, a Shanamir nalał im wina.
— Byłeś na targu? — spytał Sleet.
— Tak i sprzedałem wszystkie wierzchowce — odpowiedział chłopiec. — I to za dobrą cenę.
— I co teraz? — spytała Carabella.
— Zostanę kilka dni w mieście, a potem chyba wrócę do domu, do Falkynkip — odpowiedział z niezbyt radosną miną. Nie cieszyła go chyba perspektywa powrotu.
— A ty? — Carabella zwróciła się do Valentine'a. — Czy masz jakieś plany?
— Obejrzę festyn.
— A potem?
— Jeszcze nie wiem.
Wino się skończyło, ale Sleet nieznacznie skinął dłonią i na stole pojawiło się następne. Nalał wszystkim. Valentine poczuł na języku szczypanie mocnego trunku. Zaczynało mu się kręcić w głowie.
— A czy nie myślałeś o tym, żeby zostać żonglerem w naszej trupie? — pytała dalej Carabella.
— Nie mam żadnych zdolności! — Valentine był szczerze zaskoczony niespodziewaną propozycją.
— Masz ich aż nadto — rzeki Sleet. — Brak ci tylko treningu, ale w tym możesz liczyć na mnie i na Carabellę. Szybko wyuczysz się fachu. Przysięgam ci.
— I mógłbym podróżować z wami i wieść żywot włóczęgi, i chodzić od miasta do miasta, tak?
— Otóż to.
Valentine popatrzył na Shanamira. Oczy chłopca rozbłysły na myśl o takiej przygodzie. Widać było wyraźnie, że wzbiera w nim podniecenie i zazdrość.
— Ale o co tu chodzi? — zaczął się dopytywać Valentine. — Dlaczego zapraszacie do swego grona obcego, nie znającego się na rzemiośle nieuka?
Carabella dała znak i Sleet szybko wstał od stołu.
— Wszystko wyjaśni ci Zalzan Kavol — odpowiedziała Valentine'owi. — To nie jest zwykły kaprys. Zmusza nas do tego konieczność. A poza tym, czy masz coś innego do roboty? Zdaje się, że płyniesz przez miasto bez steru. A my proponujemy ci dobre towarzystwo i utrzymanie.
Sleet ze Skandarem wyrośli jak spod ziemi. Masywna, wielka postać Zalzana Karola wzbudzała lęk już samym swoim wyglądem. Krzesło, w którym się z trudem zmieścił, zatrzeszczało niepokojąco. Skandarzy pochodzili z odległego, wietrznego i lodowatego świata, i chociaż osiedli w Majipoorze przed tysiącami lat, pracując w prymitywnych zawodach wymagających wielkiej siły lub niezwykłej bystrości oka, zdawało się, że wciąż nie mogą przyzwyczaić się do tutejszego ciepłego klimatu. Może mają tylko taki ponury wygląd, pomyślał Valentine, a w gruncie rzeczy wcale nie są tacy źli, na jakich wyglądają?
Skandar nalał sobie mocnego trunku, używając do tej czynności dwóch środkowych ramion, a zewnętrzną parę rozłożył na stole, zagarniając go w swoje posiadanie. Przemówił grzmiącym głosem:
— Obserwowałem cię, kiedy rzucałeś sztyletami z Carabellą i Sleetem. Byłeś niezły.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Potrzebuję do żonglowania trzech istot ludzkich. To wszystko. Czy wiesz, co nowy Koronal wymyślił ostatnio w sprawie zatrudniania kuglarzy?
Valentine uśmiechnął się tylko i wzruszył ramionami.
— To jest oczywiście czysty idiotyzm — kontynuował Zalzan Kavol — ale Koronal jest młody, więc żeby podkreślić swoje znaczenie, musi na początek cisnąć kilka głośnych piorunów. Zarządzono, że we wszystkich trupach, które liczą więcej niż trzech osobników, jedna trzecia musi być mieszkańcami Majipooru ludzkiego pochodzenia. Zarządzenie ma być wykonane już w tym miesiącu.
— Takim dekretem — dodała Carabellą — nie osiągnie niczego poza tym, że nastawi przeciw sobie rasy, które żyją w zgodzie od tysiącleci.
Zalzan Karol siedział z nachmurzoną miną.
— Niemniej dekret już istnieje. Jakiś sługus na zamku musiał powiedzieć Lordowi Valentine'owi, że inne rasy zbytnio się rozrastają i odbierają pracę istotom ludzkim. Głupie to i niebezpieczne. Normalnie nikt by nie przywiązywał wagi do takich dekretów, ale święto odbywa się na cześć Koronala i jeśli mamy dostać pozwolenie na występy, powinniśmy się im podporządkować. Moi bracia i ja zarabialiśmy na swoje utrzymanie jako żonglerzy całymi latami i nie wyrządzało to krzywdy ludziom, ale teraz zmienił się Koronal i zmieniają się czasy. Dlatego znalazłem w Pidruid Sleeta i Carabellę i przyuczam ich do naszej gry. Dzisiaj jest Dzień Drugi. Za cztery dni występujemy podczas parady Koronala i muszę do tego czasu zatrudnić trzeciego człowieka. Wstąpisz do naszej trupy, Valentine?
— W jaki sposób mam się nauczyć żonglerki w ciągu czterech dni?
— Będziesz tylko terminatorem — odpowiedział Skandar. — Na czas parady wymyślimy dla ciebie coś, co będzie przypominało żonglowanie i co nie przyniesie wstydu ani tobie, ani nam. Prawo, jak zdążyłem zauważyć, nie wymaga od wszystkich członków zespołu równej odpowiedzialności ani jednakowego talentu. Pod warunkiem, że trzech z nich będzie ludźmi.
— A po festynie?
— Będziesz chodził z nami od miasta do miasta.
— Niczego o mnie nie wiesz, a chcesz, bym dzielił z tobą życie.
— Niczego o tobie nie wiem i nie chcę wiedzieć. Potrzebuję żonglera twojej rasy. Dokądkolwiek się udamy, zapłacę za ciebie nocleg i wyżywienie, a oprócz tego dostaniesz dziesięć koron tygodniowo. Zgoda?
Oczy Carabelli wprost krzyczały: “Możesz żądać podwójnej zapłaty, no, dalej, Valentine!" Widział to. Ale pieniądze były tu bez znaczenia. Wystarczyłoby mu spanie i jedzenie, wystarczyłoby mu przebywanie z Carabellą i Sleetem, dwojgiem ludzi spośród trojga, których znał w całym mieście i, do czego sam przed sobą przyznawał się ze wstydem, również na całym świecie. Tam, gdzie powinno być miejsce na przeszłość, w jego pamięci ziała próżnia — jakieś mgliste wyobrażenie o rodzicach, kuzynach i siostrach, o dzieciństwie gdzieś na wschodzie Zimroelu, o nauce i podróżach. Przyszłość też była pustką. Ci żonglerzy obiecywali ją wypełnić. Jeszcze tylko…
— Jeden warunek — powiedział.
— Jaki?
Valentine skinął głową w stronę Shanamira.
— Myślę, że ten chłopiec zmęczył się już hodowaniem wierzchowców w Falkynkip i chętnie rozejrzałby się trochę po świecie. Proszę cię, żebyś i dla niego znalazł jakieś miejsce. Możesz go zatrudnić jako…
— Valentine! — krzyknął chłopiec.
— …jako parobka albo służącego lub nawet żonglera, jeśli ma jakieś zdolności. Co ty na to?
Zalzan Kavol milczał przez dłuższą chwilę, jakby obliczał straty i zyski, a z głębi jego kudłatej postaci wydobywało się ledwo dosłyszalne powarkiwanie. W końcu odezwał się:
— Czy chcesz dołączyć do nas, chłopaku?
— Czy chcę? Czy ja chcę?
— Tego się spodziewałem — stwierdził ponuro Skandar. — Zatem postanowione. Zatrudniam was obu za trzydzieści koron tygodniowo, z wyżywieniem i spaniem. Umowa stoi?
— Stoi — rzekł Valentine.
— Stoi! — wykrzyknął Shanamir.
Zalzan Karol rozlał resztkę palmowego wina.
— Sleecie, Carabello, bierzcie tego obcego na podwórze i ćwiczcie z nim. Ty pójdziesz ze mną, chłopaku. Masz doglądać naszych wierzchowców.
Wyszli na zewnątrz. Carabella pobiegła do kwater sypialnych po sprzęt. Valentine odprowadził ją wzrokiem, z przyjemnością przyglądając się jej pełnym wdzięku ruchom. Sleet skubał i zajadał niebiesko-białe owoce.
Читать дальше