• Пожаловаться

Robert Silverberg: Zamek Lorda Valentine'a

Здесь есть возможность читать онлайн «Robert Silverberg: Zamek Lorda Valentine'a» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию). В некоторых случаях присутствует краткое содержание. Город: Stawiguda, год выпуска: 2008, ISBN: 978-83-7590-017-0, издательство: Solaris, категория: Фэнтези / на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале. Библиотека «Либ Кат» — LibCat.ru создана для любителей полистать хорошую книжку и предлагает широкий выбор жанров:

любовные романы фантастика и фэнтези приключения детективы и триллеры эротика документальные научные юмористические анекдоты о бизнесе проза детские сказки о религиии новинки православные старинные про компьютеры программирование на английском домоводство поэзия

Выбрав категорию по душе Вы сможете найти действительно стоящие книги и насладиться погружением в мир воображения, прочувствовать переживания героев или узнать для себя что-то новое, совершить внутреннее открытие. Подробная информация для ознакомления по текущему запросу представлена ниже:

Robert Silverberg Zamek Lorda Valentine'a

Zamek Lorda Valentine'a: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Zamek Lorda Valentine'a»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Pierwszy tom jednego z nasłynniejszych cykli fantasy/science fiction. Majipoor to olbrzymia planeta, zamieszkana przez wiele ras napływowych, wśród których ludzie są rasą dominującą. Na Majipoor żyją też tubylcy, dziwna i wyobcowana rasa zmiennokształtnych, których wszyscy się boją. Z racji braku surowców cywilizacja na planecie jest raczej słabo rozwinięta, ale nie brak i zaawansowanych technologii. Bohaterem jest wędrowiec, zatrudniony jako żongler w objazdowej trupie. Ale sny, które na Majipoor mają niezwykłą moc, ujawniają, że jest on w rzeczywistości Lordem Valentine, władcą planety, w podły sposób pozbawionym władzy. Wraz z Valentinem przemierzamy kontynenty Majipooru w kierunku ośrodka władzy, jakim jest Zamek.

Robert Silverberg: другие книги автора


Кто написал Zamek Lorda Valentine'a? Узнайте фамилию, как зовут автора книги и список всех его произведений по сериям.

Zamek Lorda Valentine'a — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Zamek Lorda Valentine'a», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема

Шрифт:

Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

— Można jeszcze? — spytał. Znużony mężczyzna spełnił jego prośbę z kwaśną miną.

Jedząc śniadanie Valentine czuł, że siedzący przy następnym stole gość, tłusty Hjort o nadętej twarzy, dziobatej popielatej skórze i dużych wyłupiastych oczach, przygląda mu się bacznie cały czas. Ten osobliwy nadzór nie dawał mu spokoju. Wreszcie nie wytrzymał i spojrzał tamtemu prosto w twarz. Hjort zamrugał i odwrócił wzrok.

Jednak ciekawość zwyciężyła, bo po chwili, nie kryjąc już swego zainteresowania, zapytał:

— Od niedawna tu jesteś, prawda?

— Tak, od ostatniej nocy. — A na długo przybywasz? — Przynajmniej na czas festynu.

W tym Hjorcie było coś, co mu się nie podobało. Nic chodziło o wygląd, typowy przecież dla tych opasłych istot z nadętymi gębami. Ten był niegrzeczny, to się wyczuwało. Hjortowie nie ponosili odpowiedzialności za swój wygląd. Im pewnie nie przypadały do gustu istoty ludzkie — stwory blade, kościste, o obrzydliwie gładkiej skórze.

Może irytowały go natrętne spojrzenia. Może nadmiar pomarańczowego pigmentu na mięsistym obliczu intruza. Może. Tak czy inaczej, Valentine był zaniepokojony.

Zdając sobie sprawę, że nie jest zbyt towarzyski, postanowił wyjść Hjortowi naprzeciw i obdarzył go chłodnym uśmiechem.

— Mam na imię Valentine. Jestem z Ni-moya.

— Kawał drogi — powiedział Hjort, żując hałaśliwie.

— Mieszkasz gdzieś w pobliżu?

— Na południe od Pidruid. Niedaleko. Vinorkis jestem. Handluję skórami haigusa — odpowiedział Hjort i zajął się krajaniem swojej porcji. — Po chwili jednak znów wlepił rybie oczy w twarz Valentine'a. — Podróżujesz z chłopcem?

— Niezupełnie. Spotkałem go w drodze do Pidruid.

Hjort pokiwał głową.

— Wracasz do Ni-moya po festynie?

Ten zalew pytań stawał się dla Valentine'a coraz bardziej dokuczliwy. Jednak powstrzymał się z nieuprzejmą odpowiedzią.

— Nie jestem jeszcze pewien — mruknął.

— Zostajesz tu?

Valentine wzruszył ramionami.

— Naprawdę nie mam jeszcze żadnych planów.

— Hrn… — mruknął Hjort. — Niezły sposób na życie.

Trudno sądzić po bezbarwnym tonie wypowiedzi, czy była to pochwała, czy uszczypliwa krytyka. Ale Valentine nie dbał o to. Z towarzyskich powinności wywiązał się już w wystarczający sposób. Hjort również zdawał się nie mieć nic więcej do powiedzenia. Skończył śniadanie, odepchnął z hałasem krzesło i na swój niezgrabny hjortowy sposób pokolebał się do drzwi, rzucając na odchodnym:

— Trzeba teraz pójść na targ i się rozejrzeć.

Valentine też opuścił kuchnię. Wyszedł na podwórze, gdzie właśnie toczyła się dziwna gra. W odległym kącie, pod ścianą, ośmiu graczy rzucało do siebie sztyletami. Sześciu z nich było Skandarami, gburowatymi, wielkimi kudłatymi stworzeniami o szarej skórze i czterech ramionach. Dwoje pozostałych było ludźmi. Valentine widział ich już przy śniadaniu: szczupła ciemnowłosa dziewczyna i drobny, niski mężczyzna o surowym spojrzeniu, z niezwykle jasną skórą i długimi białymi włosami. Sztylety przecinały powietrze z zadziwiającą prędkością, lśniąc stalą w promieniach porannego słońca. Na twarzach rzucających malowało się wielkie skupienie. Nikt się nie mylił, nikt nie chwytał za ostrze. Valentine nie był nawet w stanie policzyć sztyletów, gdyż zdawało mu się, że wszystkie jednocześnie są w powietrzu i że każdy gracz zawsze trzyma jeden w ręku. Żonglerzy, pomyślał Valentine, którzy doskonalą swoje rzemiosło przed występami na festynie. Wielcy Skandarzy zadziwiali niezwykłą koordynacją ruchów, ale mężczyzna i kobieta wcale im nie ustępowali. Valentine zatrzymał się w bezpiecznej odległości i z zachwytem obserwował latające w powietrzu sztylety.

Jeden z uczestniczących w zabawie Skandarów zawołał “Hop!" i zmieniono formułę gry. Sześciu obcych zaczęło rzucać do siebie w parach, coraz to podwajając prędkość, a dwoje łudzi odeszło tymczasem na bok. Dziewczyna uśmiechnęła się do Valentine'a zachęcająco.

— Hej, dołącz do nas!

— Co takiego?!

— Zagraj z nami! — Jej oczy skrzyły się zaczepnie. — To raczej niebezpieczna gra.

— Każda naprawdę dobra gra jest niebezpieczna. Trzymaj! — Cisnęła w niego sztyletem bez najmniejszego ostrzeżenia. — Jak ci na imię, człowieku?

— Valentine — odpowiedział, desperacko chwytając rękojeść przelatującego mu obok ucha sztyletu.

— Niezły chwyt — zauważył białowłosy mężczyzna. — Łap ten! Valentine zaśmiał się i chwycił drugi sztylet. Sześciu Skandalów, całkowicie ignorując bawiących się obok ludzi, nadal przerzucało się połyskliwą bronią.

— No, a teraz odrzuć! -zawołała dziewczyna.

Valentine bojąc się ją zranić, cisnął sztyletem ostrożnie, więc ten, po zatoczeniu niewielkiego łuku, upadł u jej stóp.

— Stać cię na więcej — powiedziała z przekąsem.

— Przepraszam — mruknął z cicha.

Tym razem rzucił sztylet z większą energią, a ona chwyciła go spokojnie, wzięła drugi z rąk białowłosego i posłała oba kolejno ku Valentine'owi. Nie miał czasu na myślenie. Trzask, trzask — i już je trzymał.

— Uwaga! — zawołał. Cisnął jednym ze sztyletów w dziewczynę, chwycił drugi, nadlatujący od strony białowłosego żonglera, wysłał trzeci w powietrze, a już zbliżał się następny, po nim następny — westchnął tylko widząc, że nie są to sztylety służące do zabawy, o stępionych ostrzach, lecz nie miał czasu na myślenie: sztylety krążyły nieustannie. Z wolna chwytał rytm. Był skupiony i czujny, poruszał się miarowo, łapiąc, rzucając, chwyt — rzut. Valentine pojął szybko, że prawdziwy żongler powinien używać obu rąk jednocześnie, ale on nie był żonglerem, potrafił tylko koordynować łapanie i rzucanie. To przynajmniej robił dobrze. Zastanawiał się, kiedy popełni nieunikniony błąd i sztylet zamiast w dłoni wyląduje w jego ciele. Tempo rosło. Słyszał śmiech żonglerów i śmiał się razem z nimi, lecz nadal robił to, co do niego należało. Chwytał i rzucał. Zabawa trwała dobre dwie, trzy minuty, aż wreszcie z wysiłku zaczął tracić refleks. W tym momencie należało przerwać. Nie odrzucał już schwytanych sztyletów, tylko upuszczał je kolejno, aż wszystkie trzy znalazły się u jego stóp. Pochylił się, ciężko oddychając, i poklepał się po udach. Koniec zabawy.

Para żonglerów biła brawo. Wśród Skandarów nadal groźnie wirowały ostrza, ale kiedy jeden z nich krzyknął następne “Hop!", sekstet obcych zgarnął fruwającą przedtem w powietrzu broń i oddalił się bez słowa w kierunku kwater.

Dziewczyna podbiegła do Valentine'a.

— Nazywam się Carabella — przedstawiła się. Nie była wyższa od Shanamira, z dziewczynki stała się kobietą nie dawniej niż parę lat temu. Jej drobne, gibkie ciało kipiało niepohamowaną żywotnością.

Miała na sobie jasnozielony opięty kaftanik, a na szyi potrójny sznur wypolerowanych muszli quanna. Jej oczy były tak samo czarne jak włosy, a uśmiech ciepły i zachęcający.

— Gdzie do tej pory żonglowałeś, kolego?

— Nigdzie — odpowiedział Valentine. Przeciągnął ręką po spoconym czole. — To zbyt niebezpieczna rozrywka. Nie wiem, w jaki sposób wyszedłem z tego cało.

— Nigdzie?! — wykrzyknął białowłosy. — Nigdy przedtem? A więc był to pokaz twoich wrodzonych zdolności?

— Można by tak powiedzieć — rzekł Valentine wzruszając ramionami.

— I my mamy w to uwierzyć? — białowłosy nie mógł się nadziwić.

— Chyba tak — odpowiedziała za niego Carabella. — Był świetny, to prawda, ale brak mu wprawy. Czy zauważyłeś, jak gonił rękami sztylety, to tu, to tam, trochę za nerwowo, trochę za skwapliwie, nie mogąc się doczekać, kiedy rękojeść sama znajdzie się na właściwym miejscu? A te jego rzuty — czy nie były zbyt pośpieszne, zbyt gwałtowne? Ktoś, kto ma jakie takie doświadczenie, nie potrafi udawać podobnej niezręczności. On też by nie potrafił. Ten Valentine ma dobre oko, Sleecie, ale mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie rzucał sztyletem.

Читать дальше
Тёмная тема

Шрифт:

Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Zamek Lorda Valentine'a»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Zamek Lorda Valentine'a» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё не прочитанные произведения.


Robert Silverberg: Lord Valentine's Castle
Lord Valentine's Castle
Robert Silverberg
Robert Silverberg: Majipoor Chronicles
Majipoor Chronicles
Robert Silverberg
Robert Silverberg: Valentine Pontifex
Valentine Pontifex
Robert Silverberg
Robert Silverberg: Czarnoksiężnicy Majipooru
Czarnoksiężnicy Majipooru
Robert Silverberg
Robert Silverberg: Król Snów
Król Snów
Robert Silverberg
Отзывы о книге «Zamek Lorda Valentine'a»

Обсуждение, отзывы о книге «Zamek Lorda Valentine'a» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.