— Co to takiego? — spytał Valentine. Sleet rzucił mu jeden owoc.
— Thokka. W Narabalu, tam gdzie się urodziłem, winorośl thokka wypuszcza pędy rankiem, a po południu jest już tak wysoka jak dom. Oczywiście, w Narabalu słońce przypieka, jak się patrzy, a ciepłe deszcze padają nieustannie. Jeszcze?
— Proszę.
Sleet zręcznie rzucił mu całe grono. Proporcjonalnie zbudowany, lekki jak piórko, był precyzyjny w gestach i oszczędny w słowach.
— Gryź pestki — poradził Valentine'owi, śmiejąc się z cicha. — Podnoszą męską sprawność.
Carabella wracała przez podwórze, żonglując kolorowymi gumowymi piłkami. Idąc rzuciła trzy do Sleeta i jedną do Valentine'a.
— To nie będą noże? — spytał Valentine.
— Noże są na pokaz. Dzisiaj zaczniemy od podstaw — odpowiedział Sleet. — Postępujmy zgodnie z filozofią sztuki. Noże wprowadziłyby niepotrzebne zamieszanie.
— O jakiej filozofii mówisz?
— Myślisz, że żonglerka to zwykle sztuczki? — spytał niski mężczyzna, z lekka urażony. — Rozrywka dla gapiów? Sposób wyłudzenia paru koron podczas prowincjonalnego karnawału? To też, owszem, ale przede wszystkim jest to szkoła życia, przyjacielu, a także wiary. To swego rodzaju religia.
— I poezja — dorzuciła Carabella.
Sleet skinął głową.
— Tak, poezja tez. I matematyka. Żonglerka uczy spokoju, opanowania, zmysłu równowagi, zasad bezwładności i struktury ruchu. Jest w niej cicha muzyka. Ale również dyscyplina. Przede wszystkim dyscyplina. Czy nie brzmi to zbyt pretensjonalnie?
— Tak, to brzmi zbyt pretensjonalnie — pośpieszyła z odpowiedzią Carabella. W jej oczach skrzyły się wesołe ogniki. — Ale wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą. Zaczynamy.
Valentine skinął potakująco głową.
— Rozluźnij się — poradził mu Sleet. — Nie myśl o niczym. Wniknij w siebie i tam pozostań.
Valentine przywarł mocno stopami do ziemi, zaczerpnął głęboko powietrza, rozluźnił ramiona i czekał.
— Jesteś gotów? — spytał Sleet.
— Jestem gotów.
— Będziemy cię uczyć od podstaw. Zaczniemy od drobiazgów. Żonglerka to ciąg prawie niewidocznych ruchów, następujących po sobie bardzo szybko, co stwarza pozory płynności i jednoczesności akcji. Jednoczesność jest złudzeniem, przyjacielu, bez względu na to, czy żonglujesz, czy nie. W końcu wszystko na tym świecie dzieje się jednocześnie. — Sleet uśmiechnął się chłodno. Wydawał się oddalony o tysiące mil. — Zamknij oczy, Valentine. Niezbędna jest tu orientacja w czasie i w przestrzeni. Pomyśl teraz o tym, gdzie się znajdujesz i jak to się ma w odniesieniu do całego świata.
Valentine wyobraził sobie Majipoor, wielką, zawieszoną w przestworzach kulę, której połowę albo i więcej pokrywa Wielkie Morze.
Zobaczył siebie, jak wrasta w skraj Zimroelu, z morzem za plecami i rozwijającą się przed nim wstęgą kontynentu, zobaczył Morze Wewnętrzne z Wyspą Snu, a dalej Alhanroel, dźwigający z mozołem swój wielki garb — Górę Zamkową; zobaczył słońce nad głową, żółte z brązowozielonymi brzegami, wypalające pokryty pyłem Suvrael, rozgrzewające duszne tropiki i wszystko inne, co napotka na swej drodze; ujrzał księżyce, a jeszcze dalej gwiazdy i inne światy, te, z których przybyli Skandarzy i Hjortowie, i Liimeni, i cała reszta; wreszcie zobaczył świat, z którego jego lud wyemigrował czternaście tysięcy lat temu, tamtą Starą Ziemię, błękitną, absurdalnie małą w porównaniu z ogromem Majipooru, na pół zapomnianą w jakimś zakątku wszechświata, i wrócił przez gwiazdy do swojej planety, do tego kontynentu, tego miasta, tego podwórza, tego miejsca na wilgotnej płodnej ziemi, która była oparciem dla jego nóg, i powiedział Sleetowi, że jest gotów.
Sleet i Carabella też byli gotowi. Łokcie blisko ciała, ręce wyciągnięte do przodu. Oboje trzymali po jednej piłce w prawej dłoni. Valentine poszedł w ich ślady.
— Niech ci się zdaje, że trzymasz w rękach tacę z drogocennymi klejnotami — pouczał go Sleet. — Jeśli ruszysz barkami albo łokciami, jeśli podniesiesz albo opuścisz dłonie, klejnoty się rozsypią. A więc? Tajemnica żonglerki polega na ograniczaniu wszelkich niepotrzebnych ruchów ciała. To rzeczy się poruszają, ty tylko panujesz nad nimi, ty pozostajesz w miejscu. — Piłka, którą Sleet trzymał w prawej ręce, niespodziewanie znalazła się w lewej, chociaż ciało nawet nie drgnęło. Carabella zrobiła to samo. Valentine, naśladując nauczycieli, przerzucił piłkę z ręki do ręki, jednak nie było to wcale takie łatwe.
— Za bardzo poruszyłeś nadgarstkiem, a jeszcze bardziej łokciem — zauważyła Carabella. — Pozwól, by dłoń sama się otworzyła. Pozwól palcom, by same się wyprostowały. Uwalniasz schwytanego ptaka — właśnie tak! Dłonie otwarte, ptak frunie w powietrze.
— Mam w ogóle nie używać nadgarstka? — zapytał.
— Niewiele, a i to staraj się ukrywać. Pchnięcie piłki rodzi się w dłoni. Nie gdzie indziej.
Valentine spróbował. Najkrótsze z możliwych ruchy przedramienia, najszybsze przegięcie nadgarstka, impuls ze środka dłoni i z głębi świadomości — i piłka znalazła się w zagłębieniu lewej dłoni.
— Dobrze — powiedział Sleet. — Jeszcze raz.
Jeszcze raz. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Przez piętnaście minut cała trójka przerzucała piłkę z ręki do ręki. Piłka Valentine'a przelatywała łukiem przed jego twarzą, nie wysuwając się przed płaszczyznę rąk. I nie wolno mu było sięgnąć po nią ani do góry, ani do przodu; to piłka krąży, ręce czekają. Po jakimś czasie robił to już automatycznie. Shanamir, który wynurzył się właśnie ze stajni, przystanął, popatrzył bez zbytniego zainteresowania na to nieciekawe, jednostajne podrzucanie i poszedł sobie. Valentine ćwiczył dalej. Taki sposób podrzucania piłki wcale nie przypominał żonglerki, ale ponieważ był konieczny, pilny terminator oddawał mu się całkowicie.
Wreszcie zauważył, że Sleet i Carabella zaprzestali ćwiczeń.
— Trzymaj — krzyknął Sleet i rzucił mu kiść winogron. Valentine schwycił je między jednym a drugim podrzutem piłki i trzymał zastanawiając się, czy i tym każą mu żonglować. Sleet pokazał na migi, że winogrona są do jedzenia. A więc to nagroda. A może raczej zachęta.
Carabella położyła mu teraz drugą piłkę na prawą dłoń, a trzecią na lewą.
— Masz duże ręce — powiedziała. — To będzie dla ciebie łatwe. Przyjrzyj się, jak ja to robię, a potem rób to samo.
Piłki przelatywały między jej dłońmi tam i z powrotem, chwytane w koszyczek, który tworzyły trzy palce; druga piłka pozostawała zawsze w dłoni. Valentine usiłował pójść w jej ślady. Łapanie piłki wypełnioną dłonią było trudniejsze niż pustą, ale i z tym można było sobie poradzić. Po chwili ćwiczył bezbłędnie.
— Teraz — odezwał się Sleet — czas zacząć prawdziwą naukę. Wymieniamy piłki — o, tak.
Jedna z piłek, przeskakująca z prawej dłoni Sleeta do lewej, zatoczyła łuk na wysokości jego twarzy. Kiedy była w powietrzu, zrobił dla niej miejsce w lewej dłoni dzięki przerzuceniu piłki, którą tam trzymał, na drugą stronę, pod tą, która przechodziła dołem, z lewej dłoni do prawej. Manewr wydawał się dość prosty: szybkie przemienne rzuty, ale kiedy Valentine spróbował to zrobić, piłki zderzyły się i rozsypały po podwórzu. Śmiejąc się Carabella pozbierała je. Spróbował znów, z takim samym rezultatem. Wtedy dziewczyna pokazała mu, w jaki sposób rzucić pierwszą piłką tak, żeby spadła na sam koniec lewej ręki, podczas gdy inna porusza się po swoim torze i zmierza w kierunku prawej. Aby opanować ten manewr, musiał ćwiczyć bez końca, a mimo to nadal mylił się od czasu do czasu. Tymczasem Sleet, niczym zaprogramowana maszyna, robił jedną wymianę za drugą. On zaś z Carabella ćwiczył podwójny rzut całymi godzinami. Tak mu się zdawało, a może tak było naprawdę. Kiedy minęło znudzenie, zafascynowała go harmonia ruchów i wiedział już, że mógłby tak rzucać piłkami bez końca, nie czując znużenia ani żadnej z nich nie upuszczając.
Читать дальше