– Dobra jest. – Podoficer dyżurny schował żurnały do szuflady biurka, wstał, obciągnął mundur. – Jedenasta nol-nol. Idziemy.
Z WPP startował kolejny turboodrzutowiec, suchoj albo mig. Narastający, toczący się niby grom łoskot wprawił budynek sztabowy najpierw w drżenie, potem w dygot. Idący naprzeciw korytarzem grubas zatoczył się, oparł o ścianę, zaklął. Twarz miał czerwoną i błyszczącą od potu, na rozpiętej kurtce mundurowej dwugwiazdkowe pagony podpułkownika.
– Honory – uprzedził półgłosem sierżant. Ostrzeżony Lewart zasalutował energicznie. Mijający ich grubas bełkotnął coś, co brzmiało jak: „nachuj bladź”, wysyłając im naprzeciw potężną falę alkoholowego odoru. Na chuch tej miary, ocenił Lewart, potrzebny był minimum litr.
– Oficerowie – mruknął pod nosem sierżant, nie oglądając się. Lewart nie skomentował. Dyżurny podszedł do drzwi, zapukał. Weszli.
– Towarzyszu majorze! Podoficer dyżurny sierżant Możejko melduje…
– Spocznij. Odmaszerować.
– Towarzyszu majorze! Praporszczyk Lewart…
– Spocznij, powiedziałem. Siadajcie.
Na ścianie nad głową majora wisiał – jakżeby inaczej – portret Dzierżyńskiego. Lewart napatrzył się już na Feliksa Edmundowicza przy różnych innych okazjach ze swego życiorysu, hiszpańską bródkę i szlachetne polskie rysy mógłby szkicować z pamięci i to nawet po ciemku. Nie poświęcił więc portretowi uwagi.
Major Igor Konstantinowicz Sawieliew był wysoki, nawet wtedy, gdy siedział. Włosy na skroniach miał bardziej niż siwawe, a na ciemieniu bardziej niż rzadkie. Choć szczupły, dłonie miał jak kołchoźnik – duże, czerwone i gruzłowate. Rysów był nie mniej szlachetnych niż jego patron, a jego oczy, zdumiewająco łagodne, były koloru zwiędłych chabrów. Ale to Lewart miał stwierdzić nieco później, gdy już major uznał za celowe unieść głowę i wzrok. Na razie nic nie wskazywało, by major miał uznać. Siedział za biurkiem, pochłonięty, zdawało się, bez reszty teczką z burej tektury, przewracając wpięte tam dokumenty czerwonymi łapskami kołchoźnika.
– Praporszczyk Lewart, Paweł Sławomirowicz – przemówił wreszcie, nadal z nosem w teczce, jakby nie mówił, ale na głos odczytywał którąś z teczkowych bumag. – Jak tam wasz wstrząśnięty mózg? Uleżał się? Jesteście w pełni władz umysłowych?
– Tak toczno, towariszcz major.
– Zdolni odpowiadać na pytania?
– Tak jest, towarzyszu majorze.
Sawieliew uniósł głowę. I zwiędłochabrowe oczy. Ujął ołówek, stuknął nim o blat.
– Kto – spytał, kontrapunktując stuknięciem – strzelał do waszego starleja? Starszego lejtnanta Kirylenki?
Lewart przełknął ślinę.
– Melduję, że nie wiem. Towarzyszu majorze.
– Nie wiecie.
– Nie wiem. Nie widziałem tego.
– A coście widzieli?
– Bój. Bo trwał bój.
– A wyście walczyli.
– Tak jest, towarzyszu majorze. Walczyłem.
– A za coście, ciekawość, walczyli, praporszczyk? W słusznej, po waszemu, walczyliście sprawie? Czy niesłusznej?
Lewart ponownie przełknął ślinę, zaskoczony. Sawieliew patrzył nań spod opuszczonych powiek.
– Mijają właśnie – powiedział, akcentując wagę niektórych wypowiadanych słów stuknięciem ołówka o blat – cztery lata i pięć miesięcy od posiedzenia Biura Politycznego, na którym nieodżałowanej pamięci towarzysz Leonid Iljicz Breżniew, wspomożony radą nieodżałowanej pamięci towarzyszy Andropowa i Gromyki, zadecydował, iż należy pomóc partii i proletariackim władzom Demokratycznej Republiki Afganistanu w stłumieniu szerzącej się kontrrewolucji. Podżeganej przez CIA, międzynarodowy kapitał i religijny fanatyzm. Już cztery lata i cztery miesiące Ograniczony Kontyngent naszej robotniczo-chłopskiej armii pod światłym kierownictwem partii wypełnia w DRA swój internacjonalistyczny dług i obowiązek. A w ramach Kontyngentu, w składzie trzeciego batalionu sto osiemdziesiątego pułku zmechanizowanego sto ósmej motostrzeleckiej dywizji także i wy, praporszczyk Lewart.
Słusznie uznając, że to nie było pytanie, Lewart zachował milczenie.
– Wojujesz więc – stwierdził fakt major. – Internacjonalistycznie wypełniasz co trzeba. Z zapałem, oddaniem i pełnym przekonaniem o słuszności tego, co robisz. Mam rację? Z pełnym? A może z niepełnym? Może masz inną ocenę radzieckiej obecności wojskowej w DRA? Inną ocenę decyzji Biura Politycznego? I jego nieodżałowanej pamięci członków?
Lewart oderwał wzrok od paskudnie obłażącego z tynku sufitu, spojrzał na Sawieliewa. Nie na jego twarz, lecz na dłoń i stukający o blat stołu ołówek. Major jakby to zauważył, bo ołówek zamarł.
– Interesującym – podjął – byłoby dowiedzieć się, jakżeż ty, przedstawiciel niższego szczebla dowodzenia, zapatrujesz się na tę kwestię. Co? Lewart! Otwórzże wreszcie gębę! Zadałem pytanie!
– Ja tam, towarzyszu majorze – Lewart odchrząknął – jedno wiem. Ojczyzna kazała.
Sawieliew milczał przez chwilę, obracając ołówek w palcach.
– No proszę – rzekł wreszcie, zmieniając ton z drwiącego na jakby zadumany. – Warte odnotowania. Miast frazesem, zapytany o polityczną świadomość przedstawiciel niższego szczebla dowodzenia odpowiada cytatem z Okudżawy. Myśląc pewnie, że pytający cytatu nie rozpozna.
– A cytat ów – major powrócił do zwykłego tonu – w twoim konkretnym przypadku na żart zakrawa. Nazwisko takie jakieś dziwne, oj, Rusią to ono nie pachnie, nie pachnie. A ruski duch? Utrwalił się aby przez pokolenia? Pradziad, polski buntownik, zmarł wszak i leży w mogile ciemnej, na domiar złego katolickiej, w Tarze, w byłej guberni tobolskiej. Dziad, też Polak… Chcecie coś powiedzieć? Mówcie.
– Mój dziad – rzekł spokojnie i cicho Lewart – nie wrócił do wolnej Polski, choć mógł. Po powrocie z Syberii został w Wołogdzie, u boku babki, z domu Mołczanowej. A jego najmłodszy syn, mój ojciec…
– Uczestnik Wielkiej Ojczyźnianej, odznaczony Orderem Sławy I klasy za boje o Półwysep Kurlandzki w marcu roku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego – równie spokojnie nie pozwolił dokończyć major. – Najmłodszy chyba w historii kawaler tego orderu. Wszystko jest w aktach. Wszystko, Lewart, o tobie, o twojej rodzinie, o krewnych i znajomych. A że wielka jest siła papieru, wiele z tego da się wykorzystać… Gdy będzie trzeba. Dlatego jeszcze raz pytam: kto strzelił w plecy starszemu lejtnantowi Kirylence?
– Nie wiem. Nie widziałem. Trwał bój.
– Jeśli – ołówek ponownie zawisł w powietrzu – dowiem się od ciebie tego, co chcę wiedzieć, obiecuję, za tydzień będziesz w domu. W Pitrze. Tfu, chciałem powiedzieć: w Leningradzie. Wojnę będziesz oglądał w telewizji. Chodził na Fontankę na piwo z kumplami. Rwał panienki na medale i afgańską opaleniznę. No, niech tam, załatwię ci jeszcze wywiad w „Komsomolskiej Prawdzie”, a po czymś takim jak nic zaliczysz jakąś działaczkę, a sam wiesz, jakie to stwarza perspektywy… Załatwię ci to wszystko. Jeśli powiesz, kto strzelał.
– Nie powiem, bo nie wiem. Mam skłamać? Zmyślić? Zdemobilizujecie, jeśli zmyślę?
– Nie. Wprost, powiedziałbym, przeciwnie.
– Więc nie zmyślę.
Zamilkli, obaj, zmusił ich zresztą do tego ryk silników, dobiegający z zewnątrz, z góry. Kolejny szturmowiec zrywał się z pasa startowego. Budynek zadrżał, łyżka w szklance majora zadzwoniła dziko, demaskatorskie szklano-butelczane brzęczenie dobiegło też zza uchylonych drzwi żelaznej szafy na akta. Sam major patrzył na Lewarta zimno.
Читать дальше