Namacał, stęknął rozpaczliwie, uniósł, miał cholerne szczęście, tym bowiem, co namacał, był czyjś porzucony AKS, lżejszy od akaemu i dający się szybciej unieść. Trzymając krótką broń w wyciągniętych rękach, w geście odruchowo obronnym, nacisnął spust. Trafił ducha z chińskim kałasznikowem prosto w twarz. Krew, zęby i kłaki z brody poleciały we wszystkie strony.
– Tak jemu! – zaryczał dziko Wałun. – W świńską mordę! W ten ryj bisurmański!
Chwycił PKM zabitego strzelca, wskoczył na brustwerę, na równe nogi.
– Gaaaady! – darł się, waląc z biodra, wodząc lufą. – Suuuuukiii! Pokraaaaki! Kurwa mać wasza jebana!
Milukin, przypomniał sobie Lewart, ten zabity kaemista to był szeregowy Milukin. Nie mógł podnieść się z ziemi, nogi miał jak z waty, całe ciało, wydawało się, każde ścięgno, wszystko odmówiło posłuszeństwa. Zaciśnięta na chwycie akaesu dłoń za nic nie chciała się rozewrzeć, drgała w skurczach. Grunt pod nim zadygotał nagle od eksplozji, stanowisko wypełnił śmierdzący dym. Lewart zachłysnął się, rozkaszlał, załzawił w wymiotnym odruchu.
Wałun wystrzelał całą taśmę z pudła, cisnął PKM. Rzucił się na kolana obok Lewarta, chwycił go za ramię, szarpnął. Lewy rękaw miał poszarpany, gołe ramię pod nim we krwi.
– Nogi, Pasza! Dalej, żywo! Żywo, bratan!
Lewart przemуgł się, zerwał. Wyskoczyli z okopu, przebiegli następne dziesięć metrów, część trasy na nogach, część na czworakach, pod kulami, dopingowani wrzaskami duszmanów z tyłu i zachęcającymi krzykami towarzyszy z ziejącego ogniem blokpostu dowodzenia. Zbawczego blokpostu, który nagle otwarł się przed nimi niczym wrota raju, a oni wtoczyli się do środka, łapiąc ustami powietrze jak ryby w niewodzie. A starszy praporszczyk Panin, niczym święty Piotr, powitał ich iście rajską wiązanką.
– Żywi, kurwa? Cali? To czego, chuj z wami, leży jeden z drugim? Brać broń! Broń brać, mać waszą! I do boju! Do boju!!!
Broni nie brakowało, blokpost pełen był zabitych i niezdolnych do walki rannych. Porwali za akaemy, dołączyli do linii, do licząc na oko jakichś dziesięciu żołnierzy, ostrzeliwujących się ostro i gęsto. Na dnie, skurczony, siedział Kola Sinicyn, radzista, nieustannie powtarzając do mikrofonu mantrę wezwań pomocy.
– Ognia! – darł się Aleksiej Panin, święty Piotr, nawet podobny do świętego klucznika, gdyby świętego ogolić, ostrzyc na zapałkę, umazać mu gębę krwią i smarem i wcisnąć do rąk AK-74.
– Ognia! Ogień ciągły!
Blokpost strzelał. Obok Lewarta, przywarty do niego barkiem, prażył z pekaemu młodszy sierżant Kriuczkow, ksywka Kriuk. Za nim, biorąc zamachy jak posągowy grecki dyskobol, szeregowy Ługowoj ciskał na przedpole granaty ręczne. Na oczach Lewarta dostał kulę prosto w czoło, z potylicy krew buchnęła mu fontanną długą na metr.
– Allah-u akbar! Allah-u akbaaaaar!
– Ja „Newa”, ja „Newa”… – powtarzał rwącym się głosem Kola Sinicyn, kiwając się nad radiostacją jak Żyd nad Talmudem. – Zero-pierwszy, jak mnie słyszysz… Ja „Newa”…
– Allah-u akbaaaaar! Marg bar szurawi!
Kola Sinicyn przestał mówić, zaczął szlochać, kiwając się coraz szybciej i szybciej. Kriuk mocował się z zaciętym pekaemem. Wałun strzelał i wrzeszczał. Eksplodujący granat obsypał ich piaskiem i żwirem, wrzaski atakujących przybrały na sile. Alosza Panin oderwał zakrwawiony policzek od kolby, splunął soczyście.
– Chujowo, rebiata – podsumował zimno. – Jej Bogu, my w głubokoj żopie.
Faktycznie, wydawało się, że nie ocaleją. Ale ocaleli.
Ocalenia, o dziwo, nie przyniosły im „Krokodiły”, szturmowe śmigłowce Mi-24, te zjawiły się później, niewiele zresztą wyprzedzając czołgi i BMP idącej z odsieczą broniegrupy spod Czarikaru. Ratunek przyszedł z najmniej spodziewanej strony – od konwoju. Od wydawałoby się do cna spalonej, ze szczętem rozbitej, unicestwionej już nitki. Zamykający kolumnę ural eskorty odstał na Salangu, na miejsce zasadzki dotarł z opóźnieniem. Ural na skrzyni wiózł zamontowaną zuszkę. Szybkostrzelne działko zenitowe ZU-23 o dwóch sprzężonych lufach. Dwudziestotrzymilimetrowe pociski z luf zuszki przeorały najpierw zbocze po prawej stronie drogi, szybko czyszcząc je z mudżahedinów z bazookami. Potem artylerzyści obrócili lufy na lewo, na duszmanów na przedpolu zastawy. I przemieszali ich ze żwirem. Przemieszali dokładnie, można by rzec: na gładką masę, jak nadzienie do pielmieni. A potem, wciąż w tempie dwóch tysięcy pocisków na minutę, prali po uciekających, prali aż do przegrzania luf. Ale nim przegrzali lufy, nad zastawą już warkotały Mi-24, a góry zatrzęsły się od eksplozji wystrzeliwanych przez nie nursów.
Lewartowi nie dane było widzieć ani przylotu śmigłowców, ani rakiet. Wybuch ostatniego wystrzelonego w blokpost pocisku z RPG, ten sam wybuch, który okaleczył młodszego sierżanta Kriuczkowa, Lewarta cisnął na kamienie z takim impetem, grzmotnął jego głową o głaz z taką siłą, że zapadł w bezwład i ciemność, utonął w niebycie i pogrążył się w nim. Kompletnie i nieodwołalnie.
Gdy przybyła odsiecz, z zastawy „Newa” zeszło na własnych nogach siedmiu żołnierzy, w tym starszy praporszczyk Panin i Wałun, sierżant Walentin Charitonow. Dziewięciu zniesiono na noszach, wśród nich radzistę Kolkę Sinicyna, całego, ale w ciężkim szoku. W traumie tak głębokiej i trwałej, że zapewniła mu dembel. Kriuka, ktуry stracił rękę po łokieć, naturalnie demobilizowano również. Lewart trafił do medsanbatu w Bagramie, gdzie zdiagnozowano wstrząśnienie mózgu. Wstrząśnienie mózgu dembelu nie zapewniało.
Ataku na zastawę, jak wkrótce donieśli konfidenci KHAD-u, dokonał ze swym oddziałem Tarik Sayid Qâdir, podległy współpracującemu z wywiadem pakistańskim ugrupowaniu Dżamiat-i Islami. Że zaś według jednego z konfidentów bazą wypadową Tarika Sayid Qâdira miała być wioska Chorandżarik, wioskę Chorandżarik ostrzelały i zbombardowały myśliwce szturmowe Su-25, nie zostawiając z niej kamienia na kamieniu. Trzy dni później KHAD oskarżył o atak na zastawę mudżahedinów mułły Abdurabullaha, jednego z podkomendnych Gulbuddina Hekmatiara z ugrupowania Hezb-i Islami. A że aktywnej pomocy mulle Abdurabullahowi miała udzielać wioska Szaran Karz, wioskę Szaran Karz poddano ostrzałowi rakietami odłamkowo-burzącymi z wyrzutni BM-21 Grad, nie zostawiając z niej nawet większego kawałka gliny. Niedługo później KHAD rozstrzelał swego konfidenta, okazało się bowiem, że oskarżał fałszywie, mając z mieszkańcami obu wiosek zatargi natury personalnej. Atak zaś na zastawę tak naprawdę był dziełem niezależnego chwilowo od nikogo pułkownika Munawara Rafi Hafiza, bazującego niekiedy w kiszłaku Szindzaraj. Ponieważ jednak tymczasem namnożyło się już całkiem nowych i świeżych ataków na posterunki i w kancelariach panował nieopisany bajzel, logistyka zawiodła i kiszłaku Szindzaraj zapomniano zbombardować. Zamiast tego szturmowce Su-17 zrzuciły bomby na będącą całkiem ni pri czom i pokojowo usposobioną wioskę Mirab Chel. I przemieszały ją z ziemią. Dokładnie, można by rzec: na gładką masę, jak nadzienie do pielmieni. Destrukcji uległy nawet okoliczne urwiska skalne i płaskorzeźby na nich, pamiętające Seleucydów.
Tymczasem Paweł Lewart wyszedł ze szpitala.
A mieszkańcy wiosek, jak zwykle, spędzili do kupy rozpierzchnięte barany. Jak zwykle, pogrzebali zabitych krewnych i znajomych. I – jak zwykle – wzięli się za odbudowę.
* * *
Od ryku turboodrzutowych silników zatrząsł się cały budynek. Z położonego nieopodal pasa startowego zrywał się właśnie i ostro szedł w górę „Gracz”, szturmowy myśliwiec bombardujący Su-25, z daleka rozpoznawalny po krótkich skrzydłach i eleganckiej sylwetce.
Читать дальше