Lewart widzi, o co chodzi, w ślad za innymi przenosi ogień na bunkier i posterunek afgańskich askerów. Bo stamtąd nagle też walą RPG i bazooki. Drugi kamaz zamienia się w ognistą kulę, trzeci, z odstrzelonymi kołami, osiada ciężko na podwoziu. Konwój broni się, ujada zamontowany na uralu władimirow, ostrzeliwuje się eskorta. Ostrzeliwuje się niemrawo. I krótko. Serie z afgańskiego posterunku roznoszą ją w strzępy.
Eksploduje maz, wybucha cysterna, płonąca ropa zalewa drogę, ogień dociera do trzeciego kamaza, ogarnia go momentalnie. Z szoferki wyskakuje człowiek, cały w ogniu, pada ścięty kulami. Czarny dym zasnuwa wszystko, smród dusi i dławi. W dymie błyski wystrzałów, eksplozje pocisków z RPG. Dym zasnuwa wszystko, niknie w nim droga, KPP i afgański bunkier, niknie konwój pod ostrzałem, dym kuta je i kryje. Lewart ociera łzawiące oczy. Nie strzela, nie widząc. Wałun klnie.
– Nie widzę! – wrzeszczy ze swej dziury Rogozin. – Nic nie widzę, bladź!
Z dołu, od płonącej ropy, płyną fale gorąca i nafcianego smrodu.
Z tyłu nagle krzyk, stuk i zgrzyt butów, rwący się, młodzieńczy, szczeniacki głos starleja Kirylenki. Starlej Kirylenko, wie nagle z mrożącą krew pewnością Lewart, za sekundę zrobi coś nieprawdopodobnie głupiego. Szczeniacko i morderczo głupiego.
– Plutoooon! Do booooojuuuu! Za mną!
Nie wierzę, pomyślał. Nie wierzę.
– Plutoooon! Za mną! Na pomoc naszym! Wpieriooood!
– Pojebało go… – stęknął ze złością i rozpaczą Wałun. – Myśli, że co tu, kurwa, jest, Łuk Kurski?
Żołnierze plutonu wyskoczyli, wyszli z ukryć. Wszyscy. No, może nie wszyscy. Pobiegli. Za starlejem.
– Siedź, Pasza – wydyszał Wałun, żelaznym chwytem osadzając i ściągając Lewarta do okopu. – Siedź! Kirylence odbiło, ale ty nie wariuj! Siedź! I ty też siedź, Michaił! Siedź tam na dupie! A ty, Zima, dokąd? Dokąd, twoju mać! Stуj! Stуj, mówię!
Zima nie posłuchał. Pluton, nawet jeśli niecały, wyszedł z ukryć. Za starlejem Kirylenką. Na rozkaz.
A duszmani, taka ich mać bladź, tylko na to czekali.
W zastawę rąbnęły seriami dwa DSzK, z grani i ze żlebu, zadudniły tępo, dah-dah-dah-dah-dah, pociski przeryły przedpole, mieszając ziemię, piasek i kamień. I ludzi.
Nim sierżant wciągnął go w ukrycie, Lewart widział kurzawę krwi, jak z syfonów sikającej z trafianych, widział, jak padają, cięci i siekani kulami, słyszał, jak krzyczą i wyją. Widział, jak trafiony w brzuch Azim Karajew łamie się jak scyzoryk, widział, jak tarza się po piasku, krwawiąc, a piasek wokół aż się gotuje. Widział, jak mundur na plecach starleja Kirylenki dymi i rozrywa się nagle, pęka krwawo, a sam starlej pada, twarzą w dół, w bury afgański piach.
Eksplozja, jedna, druga, ogłuszający huk, wizg odłamków, wokół aż czarno od poderwanego żwiru i latających kamieni. Moździerz, pomyślał Lewart, skurwiele mają i moździerz.
– Moździerz! – krzyknął. – Kryj się! W ukrycia! Wszyscy w ukryyyciaaa!
Zadławił się nagłym brakiem powietrza. Dah-dah-dah-dah-dah, nie ustawały de-sze-ka. Dah-dah-dah-dah-dah. Pociski rozbijały w pył nawet całkiem spore kamienie. Skulił się, wcisnął twarz w rękaw buszłata.
Syczące wycie, oślepiający błysk, rwący uszy huk, wstrząsająca gruntem detonacja, fala gorąca. RPG, skojarzył z miejsca, to RPG. Wypalony z bliska… Z bliska!
– Allah-u akbaaar!
– Duuuuuchyyyyy!
Krzyczeli już i inni, cała zastawa, wszyscy widzieli już wyrastające jak spod ziemi sylwetki w płaskich pakolach i turbanach. Mudżahedini szli do natarcia, wzywając Allaha, paląc ze wszystkiego, co mieli. Lewart słyszał wokół szybkie fit-fit-fit-fit lecących pocisków. De-sze-ka nie cichły, wciąż łupiły po stanowiskach plutonu.
– Na moją komendę! – ryczy ze stanowiska dowodzenia starszy praporszczyk Panin. – Pluton do boju! Ognia!
– Allah-u akbaaaaaar!
– Ognia! – ryczy Panin. – Strzelać, bliaaa! Strzeeelaaaać! Strze…
Eksplozja, po plecach wali grad żwiru i drobnych kamyków. Lewart nie musi się oglądać, wie, co się stało, wie, skąd te odłamki, co odebrało głos Paninowi, dlaczego umilkł nagle PKM ze stanowiska dowodzenia. Wie, że to bezpośrednie trafienie, granat z moździerza w sam środek blokpostu.
– Ognia! Ogniaaa, job twoju maaaaaać!
Chwała Bogu, żyje, oddycha z ulgą Lewart. Alosza Panin żyje i dowodzi… Chwała Bogu, że nie ja… Kolejny po starszeństwie…
Zaciska zęby i dusi spust akaemu, strzela. Strzela obok Wałun, strzela ze swojej dziury Rogozin, strzela cały pluton. Mimo gęstego i nieustannego ognia, stwierdza ze zgrozą Lewart, sylwetek w pakolach, turbanach i arafatkach wcale nie ubywa, jest ich coraz więcej. I są coraz bliżej. Tak blisko, że widać już każdy detal. Jak choćby ten, że dwóch spośród biegnących wprost na nich brodaczy niesie ręczne granatniki, jeden RPG-7, drugi stareńki RPG-2. Że obaj przyklękają, biorą broń na ramiona.
Ledwo zdążył skurczyć się na dnie okopu i zakryć głowę rękami.
Przynajmniej jeden pocisk kumulacyjny trafił w ich blokpost, prościutko w stanowisko Miszki Rogozina, w jego kamienne gniazdo. Na oczach ogłuszonego straszliwym hukiem Lewarta z gniazda, wraz z dymem, ogniem i odłamkami skały, wyleciało to, co z Miszki zostało: strzęp skrwawionej płaszcz-pałatki, coś przypominającego zwęglony arbuz i wielki kłąb karminowo-sinych flaków.
Skurczony obok Wałun trącił go czymś twardym w plecy, ogłuszony Lewart zobaczył, że sierżant w obu dłoniach dzierży granaty obronne F-1. Zębami wydarł obie zawleczki, rzucił granaty na przedpole, krótko, nie wychylając się. Lewart poszedł za jego przykładem, ciskając kolejno swoje własne limonki. Gdy poprawiał dwoma zaczepnymi RGN, F-1 zaczęły wybuchać, eksplozje i wycie odłamków zgłuszyły na moment dzikie ewokacje do Allaha. Podniósł z ziemi i rękawem przetarł swój kałasznikow. Wałun szarpnął go za ramię.
– Wiejmy stąd! Do tyłu! Nogi, Paszka, nogi! Inaczej nam chana!
Wyskoczyli z blokpostu, poderwali się wśród świstu kul, przebiegli, kicając jak zające, do następnego stanowiska, może dziesięć metrów, dziesięć metrów skalistej ziemi, dziesięć metrów wzbijanej pociskami kurzawy. Przeturlali się przez brustwerę, spadli wprost na ciała, na trupy, na wyjących rannych, na puste magazynki i cynki po nabojach. Jedyny zdolny do walki żołnierz, Lewart nie mógł poznać, kto to, ryczał przekleństwa, wrzeszczał przeciągle, z kolbą przy okopconym policzku bez przerwy strzelał z pekaemu, siał kulami po przedpolu.
– Allah-u akbaaaar!
– Yalla, yalla!
– Basmacze posrani! – darł się, strzelając, kaemista. – Sucze-nachuj-syny! No, chodźcie! Chodźcie!
Do okopu, odbiwszy się od brustwery, wpadły dwa granaty, RGD i kakaowe pakistańskie jajko. Śmierć, pomyślał Lewart, płaszcząc się jak flądra na usianej łuskami ziemi.
Wałun skoczył szczupakiem, chwycił i z leżącego wymachu odrzucił ergedeszkę, eksplodowała na przedpolu. Pakistański granat wturlał się między trupy i rannych, oni też wzięli na siebie większość odłamków po wybuchu. Lewarta rzuciło na wznak, znowu ogłuchł, od huku i od wycia pokaleczonych. Któryś ciskał się obok, wierzgał, zaczepił butem za pas akaemu i wyrwał go Lewartowi z rąk.
– Allah-u akbaaar!
Na brustwerę wskoczyło dwóch. Wielki brodacz z dzikim wzrokiem i śniady typ w arafatce, saudyjski ochotnik. Saudyjczyka natychmiast ściął serią kaemista z okopconą twarzą, sam zaraz potem ginąc od serii brodacza.
– Allah-u akbaaar!
Muszka zamknięta, odnotował irracjonalnie Lewart, patrząc na karabinek brodacza, gorączkowo macając wokół w poszukiwaniu broni. To chiński kałasznikow, chińska produkcja, przerzucona z Pakistanu…
Читать дальше