— Morgonie… przepraszam. Usiądź.
Oderwał dłonie od twarzy, zamrugał; po izbie tańczyły barwne plamki. Postąpił krok, wpadł na stolik. Deth ujął go pod ramię i podprowadził z powrotem do fotela.
— Co to było? — wykrztusił Morgon.
— Odmiana Wielkiego Krzyku. Morgonie, zapomniałem, że nauczyłeś się od Hara pracować umysłem. Przestraszyłeś mnie. — Napełnił czarkę winem, podał ją Morgonowi, który siedział cały zesztywniały, z zaciśniętymi pięściami, czekając, aż ustąpią rozsadzające mu głowę wibracje wywołane krzykiem. Morgon przyjął od niego czarkę, podniósł się chwiejnie i cisnął nią o ścianę. Wino rozprysnęło się po izbie.
— Dlaczego mnie okłamałeś, mówiąc, że byłeś w Isig, kiedy Yrth pracował nad swoją harfą? — zapytał, zwracając się do Detha. — Dowiedziałem się od Danana, że harfa została wykonana na długo przed twoim urodzeniem.
W oczach harfisty nie dostrzegł śladu zaskoczenia. Pojawił się tam tylko błysk zrozumienia. Deth spuścił wzrok, nalał sobie wina, upił łyk, po czym usiadł z czarką w dłoniach.
— Uważasz więc, że cię okłamałem?
Morgon milczał. Nie wiedział już, co o tym myśleć.
— Nie. Jesteś czarodziejem?
— Nie. Jestem harfistą Najwyższego.
— To wyjaśnij mi, proszę, dlaczego twierdzisz, że byłeś w Isig na sto lat przed swoimi narodzinami?
— Chcesz usłyszeć prawdę czy półprawdę?
— Prawdę.
— No to będziesz musiał mi zaufać. — Głos Detha ścichł nagle, wtapiając się w ciszę zawartą w kamieniach. — Wbrew logice, wbrew rozsądkowi, wbrew nadziei. Zaufaj mi.
Morgon przymknął oczy. Usiadł i odchylił w tył pulsującą bólem głowę.
— Nauczyłeś się tego w Lungold?
— To jedna z niewielu sztuk, które byłem w stanie opanować. Pewnego razu znalazłem się przypadkowo w zasięgu mentalnego krzyku czarodzieja Taliesa, kiedy ten stracił nad sobą panowanie. Nauczył mnie tego w ramach przeprosin.
— A ty mnie nauczysz?
— Teraz?
— Nie. Teraz ledwie jestem w stanie myśleć, a co dopiero krzyczeć. Często wykorzystujesz tę umiejętność?
— Nie. To może być niebezpieczne. Po prostu poczułem, że ktoś wślizguje się w mój umysł i zareagowałem odruchowo. Istnieją prostsze sposoby obrony przed taką ingerencją. Nie skrzywdziłbym cię, gdybym wiedział, że to ty. — Zamilkł na chwilę, a potem zmienił temat. — Przyszedłem powiedzieć ci, że Najwyższy umieścił swoje imię w każdym kamieniu, w każdym drzewie na Przełęczy Isig. Ziemie poza granicami Isig są jego i on każdy stawiany tam krok czuje jak uderzenie serca. Nie przepuści tamtędy nikogo prócz nas. Danan radzi nam ruszyć w drogę, kiedy zacznie pękać lód na Ose. To już niedługo, idzie zmiana pogody.
— Wiem. Czułem to. Danan uczył mnie dziś po południu przeistaczania się w drzewo. — Morgon wstał i przeszedł przez izbę, żeby podnieść czarkę leżącą pod przeciwległą ścianą. Nalewając sobie wina, dodał:
— Ufam ci, składam w twoje ręce swoje imię i życie. Z tym, że musisz wiedzieć, iż odebrano mi nad tym życiem kontrolę, przystosowano je do rozwiązywania zagadek. Dziś zadałeś mi jedną. I ja znajdę na nią odpowiedź.
— Właśnie dlatego ci ją zadałem — odparł harfista.
Kilka dni później, wspiąwszy się samotnie w wyższe partie Isig, żeby poćwiczyć przeistaczanie się, Morgon natrafił znowu na prąd bezruchu i odnalazł w nim nieoczekiwanie strużkę ciepła wznoszącą się z głębi ziemi, rozpływającą po żyłach i słojach pnia. Powróciwszy do własnej postaci, czuł ją jeszcze w czubkach palców i cebulkach włosów. Na Isig wiał lekki wietrzyk. Morgon wejrzał weń i poczuł zapach ziemi Hed. Na dziedzińcu spotkał Detha i Danana, którzy rozmawiali z jednym z rzemieślników. Na widok Morgona Danan uśmiechnął się i sięgnął do wewnętrznej kieszeni opończy.
— Morgonie, dzisiaj przybył z Kraal pewien kupiec. Zaczynają się zlatywać jak ptaki z początkiem wiosny. przyniósł list do ciebie.
— Z Hed?
— Nie. Powiedział, że dano mu go przed czterema miesiącami w Anuin.
— Anuin… — szepnął Morgon. Ściągnął rękawice, przełamał niecierpliwie pieczęć. Czytał cicho; mężczyźni obserwowali go dyskretnie. Południowy wietrzyk, który omywał go w górach, teraz szeleścił kartką. Morgon skończył czytać, ale nie od razu podniósł wzrok. Usiłował sobie przypomnieć twarz, którą czas i odległość rozmazały w barwną plamę. W końcu uniósł głowę.
— Ona chce się ze mną zobaczyć. — Patrzył niewidzącym wzrokiem na Danana i Detha. — Pisze, żebym w drodze powrotnej nie wsiadał na żaden statek. Pisze, żebym wracał.
Tej nocy obudził go huk i trzask dobiegający od strony Ose. Rankiem lód na rzece pokryty był pajęczyną pęknięć. Dwa dni później Ose, ciemna i wezbrana topniejącym śniegiem, niosła już przez Kyrth na wschód ku morzu kry wielkie jak wozy. Kupcy zimujący w Harte zabrali się do pakowania swojego towaru, wybierali się do leżącego nad morzem Kraal. Danan dał Morgonowi konia jucznego i łagodną heruńską klacz o porośniętych sierścią kopytach. Deth za swą grę w długie, ciche wieczory dostał od niego złoty łańcuch i szmaragd. Pewnego ranka o świcie górski król, dwoje jego dzieci oraz Bere wyszli na dziedziniec, by pożegnać Morgona i Detha. W promieniach słońca wspinającego się na błękitny, bezchmurny nieboskłon opuścili Kyrth i ruszyli mało uczęszczaną drogą, która prowadziła przez Przełęcz Isig do góry Erlenstar.
Nagie granitowe szczyty połyskiwały w słońcu, które cal po calu spychało z nich w dół cienie. Droga, przejezdna przez trzy pory roku dzięki pracy ludzi w służbie Najwyższego, teraz zasypana była głazami i zatarasowana powalonymi przez wiatr i śnieg drzewami. Wiła się brzegiem rzeki, pnąc się ku graniom. Spomiędzy drzew dolatywał cichy szmer niewidocznych, rozmrożonych przez łagodny południowy wietrzyk wodospadów, inne, jeszcze zamarznięte, skrzyły się srebrzyście wysoko między szczytami. Ciszę mącił jedynie stukot kopyt po nagiej skale.
Pierwszą noc spędzili nad rzeką. Na błękitne niebo z wolna nasunęła się kurtyna zmroku. Ognisko mrugało porozumiewawczo do ogromnych gwiazd. Obok leniwie toczyła swe wody rzeka. Zjedli posiłek w milczeniu. Myjąc nad brzegiem kociołek i miski, Morgon usłyszał nagle odzywający się w nieprzeniknionych ciemnościach głos harfy, czysty i roziskrzony jak wodospady w promieniach słońca. Siedział w kucki zasłuchany, dopóki zimna woda nie zmroziła mu dłoni. Wrócił do ogniska. Deth już łagodniej szarpał struny, dostosowując pieśń do szumu rzeki, blask ognia wygładzał jego twarz i polerowane kontury harfy. Morgon dorzucił drew do ognia i wydał z siebie protestacyjny pomruk, kiedy harfa ucichła.
— Dłonie mi zgrabiały — powiedział Deth. — Przepraszam. — Sięgnął po pokrowiec. Morgon oparł się o pień zwalonego drzewa i zapatrzył w zimne, wyniosłe lica gwiazd prześwitujące między sosnowymi igiełkami.
— Ile zajmie nam droga? — spytał.
— Jeśli utrzyma się taka pogoda, to do dziesięciu dni.
— Tu jest cudnie. Nie widziałem jeszcze tak pięknej krainy. — Morgon spojrzał na leżącego przy ognisku harfistę. Tajemnica spokoju jego twarzy znowu zaczęła go intrygować. Z wysiłkiem przełknął cisnące się na usta pytania i powiedział: — Miałeś mnie nauczyć mentalnego krzyku. Czy Wielkiego Krzyku też potrafiłbyś mnie nauczyć?
Deth wsunął sobie rękę pod głowę.
— Wielkiego Krzyku ciała nie można się nauczyć. Po prostu trzeba zostać do niego sprowokowanym. — Milczał przez chwilę, a potem dodał refleksyjnie: — Ostatnio słyszałem go na ślubie Mathoma z An z Cyone, matką Raederle. Cyone wydała wtedy krzyk, od którego pospadały z drzew wszystkie na wpół dojrzałe orzechy i popękały struny wszystkich harf znajdujących się na sali. Na szczęście słyszałem go z odległości mili; tylko ja jeden mogłem tego dnia zagrać.
Читать дальше