Na moment ogarnęła go panika. Kątem oka dostrzegł obok siebie otwór w ścianie, wylot wąskiego bocznego chodnika. Odrzucił pochodnię najdalej, jak potrafił; poszybowała niczym gwiazda w kierunku nadchodzących. Nie tracąc czasu, namacał otwór w ścianie i wcisnął się na oślep w nieznany chodnik, który napierał nań przy każdym ruchu i oddechu. Wymacywał sobie drogę, sunąc dłońmi po wilgotnej, gładkiej skale, uderzał twarzą i ramionami o niewidzialne występy czyhające za każdym załomem. Ciemność kształtowała chodnik, kształtowała kamienie pod jego dłońmi. Zostawiał za sobą nieprzeniknioną czerń; czerń przed nim napierała na jego oczy. Zatrzymał się raz, przerażony swoją ślepotą, i usłyszał niezmąconą ciszę Isig wzbijającą się ponad jego chrapliwy oddech. Ruszył dalej, kalecząc sobie dłonie o niewidzialne przeszkody, krew z rozcięcia na twarzy zlepiała rzęsy. W pewnym momencie skalne podłoże rozstąpiło mu się pod nogami i runął w czerń. Jego krzyk utonął w wodzie.
Ściskając wciąż bezwiednie miecz w ręku, wywindował się na chropawą kamienną płytę i legł tam pośród ciszy, którą mącił jedynie jego spazmatyczny, rzężący oddech. Sporo czasu upłynęło, zanim zaczął się wreszcie uspokajać, i wtedy usłyszał kroki tuż przy swojej twarzy. Wstrzymał oddech. Ktoś go dotknął.
Zerwał się błyskawicznie na równe nogi i odskoczył.
— Uważaj, Morgonie — dobiegł go szept. — Woda…
Znieruchomiał i przygryzając wargi, wytężył wzrok, ale ciemności panowały tu absolutne. I nagle uświadomił sobie, że zna ten głos.
— Morgonie. To ja, Bere. Idę do ciebie. Nie ruszaj się, bo znowu wpadniesz do wody. Już idę…
Morgon zebrał całą swoją odwagę, by nie ruszyć się z miejsca. Czyjaś ręka znowu go dotknęła i w tym momencie poczuł, że miecz porusza mu się w dłoni i wydaje jakiś dźwięk.
— Był tam. Miałeś rację. Wiedziałem. Wiedziałem, że wygraweruje klingę. To… nie widzę dobrze; muszę… — Głos ścichł na chwilę. — Coś ty narobił. Rozciąłeś sobie dłoń, trzymając go w ten sposób.
— Nie widzę ciebie, Bere. Nic nie widzę. Ścigają mnie zmiennokształtni…
— To byli zmiennokształtni? Widziałem ich. Ukryłem się między głazami, przebiegłeś obok mnie. Mam cię tu zostawić i pobiec po… ?
— Nie. Potrafisz mnie stąd wyprowadzić?
— Chyba tak. Wydaje mi się, że idąc brzegiem tej wody, dotrzemy do jednej z dolnych kopalni. Cieszę się, Morgonie, że zszedłeś po ten miecz, ale dlaczego nic nie powiedziałeś Dananowi? I jak tu trafiłeś? Wszyscy cię szukają. Wróciłem do ciebie na wieżę, żeby spytać, czy nie zmieniłeś zdania, ale cię nie zastałem. Zajrzałem do izby Detha, bo pomyślałem sobie, że może u niego jesteś, ale nie było cię, a Deth usłyszał mnie i się obudził. Kiedy mu powiedziałem, że zniknąłeś, ubrał się szybko i obudził Danana, a Danan obudził górników. Teraz wszyscy cię szukają. Ja przybiegłem tu przodem. Nie rozumiem…
— Jeśli wrócimy do domu Danana żywi, wszystko ci wyjaśnię.
— Dobrze. Daj, poniosę ci ten miecz. — Dłoń zaciśnięta na nadgarstku Morgona pociągnęła go w przód. — Ostrożnie, po twojej lewej stronie strop się obniża. Pochyl głowę.
Szli szybko przez ciemności, nie rozmawiając ze sobą. Tylko Bere wymrukiwał od czasu do czasu ostrzeżenie. Morgon, cały spięty, przygotowany na niespodziewane uderzenia, wytężał wzrok, ale jego oczy nie znajdowały żadnego punktu zaczepienia. W końcu je zamknął i dał się prowadzić Beremu. Zaczęli się wspinać. Chodnik wznosił się spiralnie w górę. Ściany poruszały się pod dłońmi Morgona jak żywe, to zbiegając się tak, że musiał przeciskać się między nimi bokiem, to znów rozbiegając poza zasięg jego wyciągniętej ręki, by kawałek dalej znowu się zbiec. W końcu Bere zatrzymał się.
— Tu są schody. Prowadzą do szybu kopalni. Chcesz odpocząć?
— Nie. Idźmy dalej.
Schody były strome, nie miały końca. Dygoczący z zimna Morgon czuł strużki krwi ściekającej mu po rozciętych palcach i skapującej z nich na ziemię. Pod zamkniętymi powiekami zaczynał widzieć przesuwające się cienie i rozbłyski barw. Słyszał ciężki oddech Berego.
— No — sapnął w końcu chłopiec. — Jesteśmy na górze. — Zatrzymał się tak gwałtownie, że Morgon wpadł na niego. — Tam, w szybie, pali się światło. To pewnie Danan! Chodźmy…
Morgon otworzył oczy. Bere przeszedł przodem przez kamienny łuk, którego ściany zafalowały nagle chybotliwym światłem.
— Dananie? — zawołał cicho Bere i nagle zatoczył się w tył, potykając się o Morgona. Z krtani wyrwało mu się chrapliwe westchnienie. Szarozielone ostrze przecięło powietrze i uderzyło go w głowę. Miecz upuszczony przez chłopca upadł z brzękiem na ziemię. Bere osunął się na niego bez czucia.
Morgon patrzył ze zgrozą na bezwładne, nieruchome ciało, dziwnie małe na tle chropawego skalnego podłoża. Przeszedł go gwałtowny, nie kontrolowany dreszcz rodzącej się furii. Odskoczył przed ostrzeni, które natarło nań z ciemności niczym srebrny wąż, ściągnął przez głowę harfę i rzucił ją na ziemię; wyszarpnął miecz spod ciała Berego. Wpadł w sklepione łukowo przejście, unikając o włos dwóch kling, które przecięły ze świstem powietrze tuż za jego plecami, przechwycił w powietrzu trzecią i podrzucił ją wysoko w górę. Zahaczyła z głuchym szczękiem o sklepienie, krzesząc snop iskier. Morgon ciął od ucha. Krew trysnęła z oblicza koloru muszli. Palący ból przeszył mu ramię; odwrócił się na pięcie i trzymając miecz oburącz, niemal od niechcenia sparował kolejny cios, by natychmiast przejść do kontrataku i ciąć z rozmachem z góry na dół. Zmiennokształtny, rozpłatany od barku po biodra, zwalił się z chrząknięciem na ziemię. Spadało już na niego kolejne ostrze; odskoczył, zamierzył się mieczem jak siekierą przy rąbaniu drewna. Klinga ugrzęzła w ramieniu zmiennokształtnego i kiedy ten padał, miecz wyśliznął się Morgonowi z ręki.
Zapadła cisza. Morgon patrzył na gwiazdki w jelcu miecza, które zadrgały lekko wraz z ostatnim tchnieniem wydawanym przez zmiennokształtnego. Ostrze było zbroczone krwią. Jedno z dziwnych światełek, wypuszczone przez zmiennokształtnego, leżało, płonąc, wciąż przy jego wyciągniętej ręce. Morgon wzdrygnął się gwałtownie. Podszedł tam, przydeptał światełko i ruszył przed siebie. Szedł tak, aż wyrosła przed nim ściana. Przywarł twarzą do litej czarnej skały i tam pozostał.
Rozharatane ramię goiło się dwa tygodnie. Na lewej dłoni pozostały mu blizny po ostrzu miecza, przecinające znamię vesty. Nic nie powiedział, kiedy górnicy Danana weszli z pochodniami do groty i znaleźli tam jego, trupy zmiennokształtnych oraz wielki miecz z gwiazdkami, które mrugały niczym przekrwione oczy. Nie powiedział nic, chociaż coś pojawiło się w jego oczach, kiedy w krąg światła, potykając się i trzymając jedną ręką za głowę, wtoczył się Bere z zakrwawioną twarzą. W drodze z kopalni na powierzchnię słyszał pytania, którymi zasypywał go Danan, ale na nie nie odpowiadał. Nie uszedł zresztą daleko, szybko opadła na niego ciemność góry, ognie pochodni skurczyły się, zbłękitniały, przybladły, by w końcu utonąć w czerni.
Przerwał milczenie dopiero w swojej izbie, kiedy leżąc z zabandażowanym od barku po nadgarstek ramieniem, obserwował skupioną, zachwyconą twarz Berego szkicującego ryty zdobiące klingę miecza. Na jego prośbę Bere sprowadził Detha i Danana. Morgon, nie pomijając żadnego szczegółu, opowiedział im beznamiętnym tonem wszystko, co chcieli wiedzieć.
Читать дальше