Obce było mu poczucie czasu, zmęczenia, chłodu; istniał tylko ten nieokreślony dryf cieni i nie kończący się, skomplikowany labirynt przejść, którymi podążał z dziwną pewnością siebie. Schodził coraz niżej i niżej. Pochodnia, nie niepokojona przeciągami, płonęła równym blaskiem; czasami dostrzegał jej odbicie w stawie daleko w dole, pod skalną półką, którą kroczył. W końcu chodniki zaczęły powracać do poziomu, zwężać się, obniżać. Kamienie były popękane, jakby w zamierzchłej przeszłości miało tu miejsce trzęsienie ziemi. Musiał przestępować przez te, które odpadły niczym wielkie zęby od stropu. Chodnik kończył się nagle na zamkniętych wrotach.
Morgon zatrzymał się przed nimi i patrzył, rzucając cień na ścianę za sobą. Ktoś wypowiedział jego imię. Morgon wyciągnął rękę, żeby pchnąć wrota. I wtedy, jakby sięgał poprzez powierzchnię snu, wzdrygnął się i obudził. Stał przed wrotami zagradzającymi drogę do Groty Zgubionych.
Gapił się na nie otępiały, mrugając powiekami. Rozpoznawał polerowany, zielonkawy kamień przetykany czernią, odbijający blask pochodni. Ziąb, którego nie odczuwał we śnie, zaczynał przesączać się przez ubranie. Do jego świadomości dotarła wreszcie olbrzymia masa skały, cisza, ciemność zalegająca w górze. Cofnął się o krok, krzyk wzbierał mu w krtani. Obrócił się na pięcie; ujrzał przed sobą ciemność, której blask jego pochodni nie potrafił nawet nadgryźć. Wypuścił z sykiem powietrze z płuc. Przebiegł kilka kroków, potknął się o jakiś kamień i wpadł na wilgotną skalną ścianę. Przypomniał sobie nie kończącą się, chaotyczną trasę, którą przebył we śnie. Przełknął z trudem ślinę, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi, krzyk nadal narastał w krtani.
I nagle usłyszał ten głos ze snu, głos, który wywabił go z domostwa Danana i labiryntami góry sprowadził tu na dół:
— Naznaczony Gwiazdkami.
Głos dobiegał zza wrót. Był dziwny, czysty, pozbawiony tembru. Przyprawiał Morgona o panikę; wyraźnie, jakby trzecim okiem, zobaczył implikacje niebezpieczeństwa czającego się za tymi wrotami oraz implikacje zdobycia niewyobrażalnej wiedzy. Stał tak dłuższy czas, dygocząc na całym ciele z zimna, nie odrywając wzroku od wrót, przeciwstawiając prawdopodobieństwo możliwościom. Liczące sobie tysiące lat, niewiadomego pochodzenia, nietknięte przez czas wrota trwały niewzruszone. W końcu przyłożył dłoń na płask do ich gładkiej powierzchni. Wrota ustąpiły pod jego delikatnym naciskiem, uchylając się w ciemność. Przestąpił ostrożnie próg. Blask pochodni rozlał się po ścianach nabrzmiałych nie odkrytymi żyłami i złogami klejnotów. Ktoś wstąpił w krąg światła. Morgon zatrzymał się jak wryty.
Spazmatycznie wciągnął powietrze w płuca. Drobna, wąska dłoń dotknęła go w ten sam sposób jak niedawno Suth, jakby sprawdzała, czy jest realny.
— Jesteś dzieckiem? — wyszeptał Morgon, wpatrując się w nieruchomą, zielonkawo szarą twarz.
Jasna główka uniosła się, spojrzały na niego białe jak gwiazdy oczy.
— Jesteśmy dziećmi. — To był ten sam głos, głos dziecka — czysty, senny.
— Dziećmi?
— Wszyscy jesteśmy dziećmi. Dziećmi Panów Ziemi. Usta Morgona poruszyły się bezgłośnie. Coś, co nie było już paniką, zaczynało pęcznieć mu w krtani, kłaść się ciężarem na klatce piersiowej. Widmowa, lśniąca buzia chłopca drgnęła nieznacznie pod jego spojrzeniem. Morgon wyciągnął odruchowo rękę i dotknął jego policzka. Ciało nie ustąpiło pod palcami.
— Staliśmy się kamieniem w kamieniu. Ziemia nas ujarzmiła.
Morgon uniósł wyżej pochodnię. Wszędzie wokół powstawały z cieni jasne, widmowe postaci dzieci. Przypatrywały mu się ciekawie, bez lęku, jakby widziały w nim postać ze swych snów. Buzie, na które padał blask pochodni, były jak z gładkiego, omszałego kamienia.
— Jak długo… jak długo tu jesteście?
— Od wojny.
— Od wojny?
— Tej sprzed Osadnictwa. Czekaliśmy na ciebie. Obudziłeś nas.
— To wy obudziliście mnie. Nie wiedziałem… nie wiedziałem…
— Obudziłeś nas, a wtedy zawołaliśmy. Masz gwiazdki. — Drobna rączka uniosła się i dotknęła czoła Morgona. — Trzy za życie, trzy za wiatry i trzy za… — chłopiec dźwignął w górę miecz, który trzymał, i podał go Morgonowi wysadzaną gwiazdkami rękojeścią naprzód — … śmierć. Tak nam obiecano.
Morgon przełknął to słowo jak gorzką pigułkę; ujął miecz za ostrze.
— Kto wam obiecał?
— Ziemia. Wiatr. Wielka wojna nas zniszczyła. Obiecano nam więc człowieka pokoju.
— Rozumiem. — Głos mu drżał. — Rozumiem. — Przykucnął przed chłopcem. — Jak masz na imię?
Chłopiec milczał przez chwilę, jakby miał trudności ze znalezieniem odpowiedzi. Nieruchome rysy jego twarzy znowu drgnęły.
— Miałem… miałem na imię Tirnon — powiedział, zacinając się. — Moim ojcem był Tir, Pan Ziemi i Wiatru.
— Ja miałam na imię Ilona — odezwała się mała dziewczynka. Zbliżyła się ufnie do Morgona, długie włosy spływały jej na ramiona niczym skuty lodem wodospad. — Moją matką była… moją matką była…
— Trist — powiedział stojący za nią chłopiec. Wlepiał w Morgona oczy, tak jakby czytał w nim swoje imię. — Ja miałem na imię Trist. Potrafiłem przyjąć każdy kształt ziemi, ptaka, drzewa, kwiatu — znałem je wszystkie. Potrafiłem również przeistoczyć się w vestę.
— Ja miałam na imię Elore — podchwyciła szczupła dziewczynka. — Moją matką była Rena… potrafiła mówić wszystkimi językami ziemi. Uczyła mnie mowy świerszczy.
— Ja miałam na imię Kara…
Tłoczyły się wokół Morgona, nie zważając na ogień, ich głosy były beztroskie, senne. Pozwalał im mówić, obserwując niewiarygodnie delikatne, pozbawione życia buzie.
— Co się stało? — wyrzucił z siebie w pewnej chwili, przekrzykując dziecięcy gwar. — Dlaczego tu jesteście?
Dzieci ucichły.
— Zniszczyli nas — powiedział obojętnie Tristan. — Kto?
— Ci z morza. Edolen. Sec. Zniszczyli nas i nie mogłyśmy już żyć na ziemi; nie mogliśmy jej ujarzmiać. Mój ojciec ukrył nas tu przed wojną. Znaleźliśmy miejsce do umierania.
Morgon zmartwiał. Opuścił powoli pochodnię; na krąg dzieci spłynął znowu półmrok.
— Rozumiem — wyszeptał. — Co mogę dla was zrobić?
— Uwolnij wiatry.
— Dobrze. W jaki sposób?
— Jedna gwiazdka wywoła z ciszy Pana Wiatrów. Jedna z ciemności Pana Ciemności, jedna ze śmierci dzieci Panów Ziemi. Zawołałeś, one odpowiedziały.
— Kim jest…
— Wojna jeszcze się nie skończyła, przyczaiła się tylko i zbiera siły. Ty będziesz niósł gwiazdki ognia i lodu do Końca Ery Najwyższego…
— Ależ my nie możemy żyć bez Najwyższego…
— Tak nam obiecano. Tak się stanie. — Chłopiec zdawał się nie słyszeć już głosu Morgona, lecz wsłuchiwał się w głos z pamięci wieków. — Jesteś Naznaczonym Gwiazdkami i uwolnisz spod ich porządku…
Urwał nagle.
— Mów dalej — ponaglił go Morgon.
Tirnon spuścił głowę i nerwowym ruchem chwycił Morgona za nadgarstek.
— Nie. — jego głos przepełniony był udręką.
Morgon uniósł pochodnię. Za kruchymi powierzchniami twarzy, za krzywizną kości, kształtem smukłego ciała, światło wyłowiło cień, który nie ustąpił. Ze strzępów mroku uniosła się jakaś ciemna głowa; patrzyła na niego z uśmiechem kobieta o pięknej, spokojnej i nieśmiałej twarzy.
Morgon podniósł się na równe nogi, otaczał go wir roziskrzonych gwiazdek. Głowa Tirnona opadła na jego zgięte kolana; na oczach Morgona zarysy ciała chłopca zaczęły zlewać się ze sobą. Odwrócił się szybko i przecisnął przez kamienne wrota. Kiedy zatrzaskiwały się za nim, odrzucając go na zewnątrz, zobaczył zbliżającą się chodnikiem gromadę postaci ze światełkami w dłoniach, postaci kolorem i ruchami przypominających morze.
Читать дальше