— Jeśli takie jest twoje życzenie. Ale sądzę, Morgonie, że powinieneś tu odpocząć ze dwa dni. Przeprawa przez Przełęcz Isig w zimie będzie męcząca nawet dla vesty, a podejrzewam, że straciłeś w Osterlandzie wiele sil.
— Nie. Nie mogę czekać. Nie mogę.
— Pójdziemy zatem. Ale prześpij się przed drogą. Morgon kiwnął głową, a potem skłonił się Dananowi.
— Przepraszam — powiedział.
— Za co, Morgonie? Za to, że dotknąłeś nie zagojonej odwiecznej rany?
— Za to też. Ale przede wszystkim przepraszam cię za to, że nie zagrałem na tej harfie tak, jak ona się tego domaga.
— Jeszcze tak zagrasz.
Morgon piał się powoli po spiralnych schodach. Przewieszona przez plecy harfa ciążyła mu jak nigdy dotąd. Kiedy pokonywał ostatnie zakole, przyszło mu do głowy pytanie, czy Yrth co wieczór wdrapywał się po tych stopniach na szczyt wieży, czy też uciekał się do godnej pozazdroszczenia sztuki przemieszczania, przenoszenia się w mgnieniu oka z miejsca na miejsce. Wstąpił wreszcie na podest, odgarnął futrzaną kotarę i zatrzymał się jak wryty. Ktoś stał przed kominkiem w jego izbie.
Był to syn Vert, Bere.
— Zaprowadzę się do Groty Zgubionych — powiedział chłopiec bez wstępów, nie czekając, aż Morgon ochłonie.
Morgon w milczeniu mierzył go wzrokiem. Chłopiec nie miał więcej jak jedenaście lat, ale był szeroki w barach, a na jego twarzy malowała się nie licująca z jego wiekiem powaga. Nie zmieszał się pod spojrzeniem Morgona; Morgon wszedł w końcu do izby, puszczając kotarę. Zsunął harfę z ramienia i odstawił ją pod ścianę.
— Tylko mi nie mów, że już tam byłeś — mruknął.
— Wiem, gdzie ona jest. Zabłądziłem raz, wędrując po kopalni. Schodziłem coraz niżej i niżej ku korzeniom góry, po części dlatego, że skręcałem nie w te, co trzeba chodniki, po części wychodząc z założenia, że skoro już zabłądziłem, to zobaczę, co jest tam na dole.
— I nie bałeś się?
— Nie. Tylko głód mi doskwierał. Wiedziałem, że znajdzie mnie Danan albo Ash. Widzę w ciemnościach; mam to po matce. Możemy więc zejść na dół bardzo cicho, nie korzystając ze światła — potrzebne będzie tylko w samej grocie.
— Dlaczego tak cię korci, żeby tam pójść?
Chłopiec, ściągając lekko brwi, postąpił krok w jego stronę.
— Chcę zobaczyć ten miecz. Nigdy nie widziałem czegoś tak pięknego jak ta harfa. Przed dwoma laty przybył tu Elieu z Hel, brat Raitha, lorda Hel; robi pierwsze kroki w tego rodzaju rzemiośle — w inkrustowaniu, projektowaniu — ale czegoś tak pięknie jak ta harfa zdobionego jeszcze nie widziałem. Chcę zobaczyć, jak wyszedł Yrthowi ten miecz. Danan sporządza miecze dla lordów i królów z An i Ymris; są bardzo piękne. Pobieram z Elieu nauki u Asha i Ash mówi, że będę kiedyś niezrównanym rzemieślnikiem. Muszę więc czerpać doświadczenie skąd tylko się da.
Morgon usiadł. Uśmiechnął się do barczystego, obiecującego artysty.
— Brzmi to bardzo przekonująco — powiedział. — A czy słyszałeś, co powiedziałem Dananowi o Solu?
— Słyszałem. Ale ja znam tu wszystkich; nikt nie podniesie na ciebie ręki. I jeśli zachowamy ostrożność, nikt się nawet nie dowie. Nie będziesz musiał zabierać tego miecza — możesz zaczekać na mnie przy wrotach. To znaczy od wewnątrz, bo… — Bere skrzywił się. — Bo trochę się boję wchodzić tam sam. A poza tobą nie znam nikogo, kto zgodziłby się tam ze mną pójść.
Morgon spoważniał; wstał gwałtownie.
— Nie. Pomyliłeś się. Nie pójdę z tobą. Podałem Dananowi powody i ty je słyszałeś.
Bere milczał przez chwilę, badając wzrokiem twarz Morgona.
— Słyszałem — odezwał się w końcu. — Ale to jest… to jest ważne, Morgonie. Proszę cię. Tylko wejdziemy i zaraz wyjdziemy.
— Tak jak wyszedł Sol?
Bere wzruszył lekko ramionami.
— To było dawno temu…
— Nie. — Morgon dostrzegł rozpacz budzącą się w oczach chłopca. — Wysłuchaj mnie, proszę. Od dnia, kiedy opuściłem Hed, śmierć depcze mi po piętach. Ci, którzy próbują mnie zabić, to zmiennokształtni; oni mogą się ukrywać wśród górników i kupców, z którymi dziś wieczorem jadłeś przy stole Danana. Mogą się tu czaić, gotowi zareagować, jeśli zrobię to, do czego mnie namawiasz, czyli upomnę się o miecz Yrtha, a jeśli przydybią nas dwóch w grocie, zginiemy. Zbyt szanuję swoją inteligencję i życie, by dać się tak podejść.
Bere pokręcił głową tak energicznie, jakby otrząsał się ze słów Morgona.
— Nie godzi się tak go tam zostawiać, lekceważyć jego istnienie. Należy do ciebie, jest twój na mocy prawa, a jeśli kunsztem wykonania dorównuje tej harfie, to żaden lord w królestwie nie będzie miał wspanialszego miecza.
— Nie cierpię mieczy.
— To nie jest miecz — powiedział cierpliwie Bere. — To dzieło sztuki. Jeśli go nie chcesz, ja go zatrzymam.
— Bere…
— Ja muszę go zobaczyć. — Chłopiec urwał. — No trudno, będę musiał zejść tam sam.
Morgon podskoczył do chłopca i chwycił go za ramiona.
— Nie mogę cię powstrzymać — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Ale proszę, wstrzymaj się z tą wyprawą do czasu, kiedy mnie nie będzie już w Isig, bo nie potrafiłbym spojrzeć w oczy Dananowi, kiedy znajdą cię w tej grocie martwego.
Bere zwiesił głowę i przygarbił się.
— Myślałem, że ty rozumiesz — wymruczał, odwracając się plecami do Morgona. — Że rozumiesz, co to znaczy mieć coś do zrobienia.
Wyszedł. Morgon westchnął ciężko, dorzucił drew do ognia i położył się. Długo wpatrywał się w płomienie, czując, jak wyczerpanie rozlewa mu się po kościach, ale sen nie przychodził. W końcu jednak odpłynął w mrok, w którym zaczęły się tworzyć i pękać niczym pęcherzyki unoszące się z wrzątkiem z dna kotła dziwne obrazy.
Zobaczył wysokie, ciemne ściany wnętrza Isig, pocięte połyskującymi w blasku pochodni żyłami srebra, złota, żelaza. W tajemnych zakamarkach góry zobaczył wyrzynające się ze skały surowe klejnoty, płonące lodowym ogniem, lśniące granatem i przydymioną żółcią. Pajęczyna półmroku spowijała sklepione chodniki i wysokie korytarze. Głazy wystawały z niknących w czerni sklepień, uformowanych w żmudnej rzeźbiarskiej robocie zapomnianych wieków. Stał w milczeniu, które miało swój własny głos. Sunął niczym tchnienie wiatru nad ospałymi, gęstymi jak szkło, ciemnymi strumieniami, które pogłębiały się, by runąć w końcu w jakąś niewidoczną otchłań i rozbryzgać się o powierzchnię ogromnego, bezdennego jeziora, w którego bezbarwnym świecie żyły maleńkie, bezimienne stworzonka. Na końcu jednej takiej rzeki natrafił na komorę wykutą w mlecznobiałej, pociętej błękitnymi żyłkami skale. Trzy kamienne stopnie prowadziły z małej sadzawki na podwyższenie, na którym w blasku pochodni połyskiwały dwie długie skrzynie z kutego złota, wysadzane białymi klejnotami. Ogarnął go smutek po zmarłych z Isig: Solu i Granii, żonie Danana; wszedł do sadzawki, dotknął jednej z trumien. Wieko otworzyło się niespodziewanie, pchnięte od środka. Jakaś rozmyta, nierozpoznawalna twarz, ni to mężczyzny, ni kobiety, spojrzała nań i wypowiedziała jego imię: Naznaczony Gwiazdkami.
W jednej chwili znalazł się z powrotem w swojej izbie. Wstał i zaczął się ubierać, wzywany wciąż przez niski, natarczywy niczym zawodzenie dziecka w nocy, głos dochodzący z korytarzy Isig. Chciał już wyjść z izby, ale zawrócił i przewiesił sobie przez ramię harfę. Zszedł bezszelestnie spiralą schodów z wieży, przeciął salę, w której tlił się jeszcze żar na ogromnym palenisku. Dotarł bez wahania do drzwi na końcu korytarza, prowadzących do wnętrza góry, do wilgotnego, zimnego szybu, którym schodziło się do kopalni. Kierując się instynktem, nie pytając nikogo o drogę, kroczył głównymi korytarzami, skręcał w boczne chodniki, zbiegał schodami coraz głębiej i głębiej. Wyjął pochodnię tkwiącą w przymocowanym do ściany uchwycie. Zobaczył przed sobą rozstęp w litej skale; to stamtąd dobiegało wołanie. Wkroczył bez wahania w szczelinę. Ścieżka za nią była nie oświetlona, nadgryziona zębem czasu. Z podłoża wystawały na wpół uformowane bulwy rosnącej skały, oślizłe od skapującej przez wieki wody. Sklepienie obniżyło się tak raptownie, że musiał się pochylić, żeby nie uderzyć o nie głową, a potem wystrzeliło w górę na niebotyczną wysokość. Ściany zbiegły się i żeby się między nimi przecisnąć, musiał nieść pochodnię nad głową. Panująca tu cisza była równie namacalna co skalne wybrzuszenia w sklepieniu; czuł w swoim śnie ledwie uchwytny, czysty, kwaśny zapach płynnego kamienia.
Читать дальше