— Pokaż mi ręce, Arthurze Stuarcie — polecił Alvin.
Potem demonstracyjnie zmierzył sznurkiem przeguby chłopca. Prawdę mówiąc, każdy cal jego skóry i wszelkie rozmiary miał w głowie; wykuje te kajdany gładkie i dopasowane, z zaokrąglonymi brzegami i lekkie. Arthurowi nie sprawią bólu. W każdym razie fizycznego.
Wszyscy w milczeniu przyglądali się pracy Alvina. Była to najlepsza, najczyściejsza robota, jaką mieli w życiu widzieć. Tym razem Alvin skorzystał ze swojego talentu, ale tak, żeby nikt nie zauważył. Rozkuł i wygiął pasek żelaza, przyciął go jak należy. Dwie połówki każdej obręczy pasowały dokładnie, żeby się nie przesuwać i nie szczypać skóry. A przez cały czas Alvin myślał, jak Arthur pomagał mu przy miechach albo zwyczajnie stał obok i z nim rozmawiał. To już nie wróci. Jeśli nawet ocalą go dzisiejszej nocy, będą musieli go wywieźć do Kanady albo gdzieś ukryć… jakby można się było ukryć przed odszukiwaczem.
— Dobra robota — ocenił siwowłosy odszukiwacz. — W życiu nie widziałem lepszego kowala.
— Możesz być z siebie dumny, Alvinie — odezwał się z ciemnego kąta Makepeace. — Może te kajdany będą twoim dziełem czeladniczym?
— Moje czeladnicze dzieło, Makepeace, to ten lemiesz, co leży na ławie.
Po raz pierwszy Alvin zwrócił się do mistrza po imieniu. Chyba wyraźnie dał mu do zrozumienia, że dni pomiatania już się skończyły.
Makepeace nie chciał tego zrozumieć.
— Uważaj, jak do mnie mówisz, chłopcze! To ja mówię, co jest twoim dziełem i…
— Chodź tu, mały! Musimy ci je założyć! — Siwowłosego odszukiwacza nie interesowały argumenty kowala.
— Jeszcze nie — zaprotestował Alvin.
— Są gotowe.
— Za gorące.
— No to wrzuć je do wiadra, żeby ostygły.
— Wtedy odrobinę zmienią kształt i poranią ręce chłopaka do krwi.
Czarnowłosy odszukiwacz wzniósł oczy w górę. Co ich obchodzi trochę krwi małego mieszańca?
Ale siwowłosy wiedział, że nikt ich nie poprze, jeśli nie zechcą czekać.
— Nie ma pośpiechu — mruknął. — To już nie potrwa długo. Usiedli i czekali bez słowa. Pauley zaczął rozmowę o niczym, włączyli się odszukiwacze, a nawet doktor Physicker. Paplali bez sensu, jak ze zwykłymi gośćmi. Może wierzyli, że wprawią odszukiwaczy w lepszy nastrój i w drodze na południe będą traktować jeńca łagodniej. Alvin musiał tak to sobie tłumaczyć, żeby nie znienawidzić tych ludzi.
Poza tym zaczynało mu coś świtać w głowie. Uwolnienie Arthura dziś w nocy nie wystarczy. A gdyby tak sprawić, żeby nawet odszukiwacze nie potrafili go znaleźć?
— Co jest w tym skarbczyku, którego używają odszukiwacze? — zapytał.
— Chciałbyś wiedzieć… — mruknął czarnowłosy.
— To żaden sekret — oświadczył siwowłosy. — Każdy właściciel szykuje takie pudełko dla każdego niewolnika, zaraz po zakupie albo urodzeniu. Kawałki skóry, trochę włosów, kropla krwi… takie rzeczy. Części ciała.
— I trafiacie po ich zapachu?
— Nie chodzi o zapach. Nie jesteśmy psami gończymi, panie kowalu.
Alvin wiedział, że nazwanie go panem i kowalem było czystym pochlebstwem. Uśmiechnął się lekko, udając, że sprawia mu to przyjemność.
— Więc w jaki sposób to pomaga?
— To jest nasz talent — odparł siwowłosy. — Kto wie, jak działa? Po prostu patrzymy i… jakbyśmy widzieli kształt osoby, której szukamy.
— Wcale nie tak — zaprotestował czarnowłosy.
— Dla mnie właśnie tak.
— Ja po prostu wiem, gdzie on jest. Jakbym widział jego duszę. W każdym razie kiedy już jestem blisko. Płonie jak ogień… dusza niewolnika, którego szukam. — Czarnowłosy odszukiwacz uśmiechnął się. — A potrafię widzieć daleko.
— Możecie mi pokazać? — poprosił Alvin.
— Nie ma na co patrzeć — odpowiedział siwowłosy.
— Ja ci pokażę, chłopcze — zgodził się czarnowłosy. — Odwrócę się plecami, a wy chodźcie z tym małym po kuźni. Wskażę go palcem przez ramię i trafię za każdym razem.
— Daj spokój — zaprotestował jego towarzysz.
— Dopóki nie ostygnie żelazo, i tak nie mamy nic do roboty. Daj skarbczyk.
Czarnowłosy odszukiwacz zrobił dokładnie to, co zapowiedział — przez cały czas wodził palcem za Arthurem Stuartem. Jednak Alvin wcale na to nie patrzył. Był zajęty badaniem wnętrza odszukiwacza, próbował zrozumieć, co właściwie robi, co widzi, i jaki to ma związek ze skarbczykiem. Nie miał pojęcia, jak siedmioletnie, wyschnięte skrawki ciała noworodka Arthura pokazują, gdzie chłopiec jest teraz.
Wtedy przypomniał sobie, że na samym początku odszukiwacz wcale nie wskazał Arthura. Jego palec kołysał się przez chwilę i dopiero po kilku sekundach odnalazł chłopca. Jakby odszukiwacz próbował odgadnąć, który z ludzi za jego plecami jest Arthurem.
Skarbczyk nie służył do odszukiwania — służył do rozpoznawania. Odszukiwacze widzieli wszystkich, ale bez skarbczyka nie mieli pojęcia, kto jest kim.
Zatem to, co widzieli, nie było ani umysłem, ani duszą. Widzieli tylko ciało podobne do każdego innego — chyba że coś je wyróżniało. I Alvin wiedział, co to może być. Uleczył w życiu wielu ludzi i przekonał się, że wszyscy są właściwie tacy sami — różnią się tylko maleńkie cząstki w samym środku każdego żywego skrawka. Te cząstki każdy człowiek miał takie same, ale inne niż reszta ludzi. Tak jakby Bóg chciał ludzi nazwać w drobinach ciał. A może było to znamię Bestii, jak w Apokalipsie. Nieważne. Alvin wiedział, że tylko jedna rzecz pozwala poznać Arthura Stuarta: ten podpis tkwiący w każdej cząstce jego ciała, nawet w martwych i odrzuconych fragmentach, przechowywanych w skarbczyku.
Potrafię zmienić ten podpis, myślał. Z pewnością potrafię. Odmienię go w każdej cząstce ciała. To jak przemiana żelaza w złoto. Jak przemiana wody w wino. Wtedy skarbczyk przestanie działać. Nie pomoże im. Mogą szukać Arthura Stuarta jak długo zechcą, ale dopóki nie zobaczą jego twarzy i nie rozpoznają w zwykły sposób, nigdy go nie znajdą.
A co najlepsze, nie odgadną, że w ogóle coś się zmieniło. Dalej będą mieli swój skarbczyk, zupełnie taki sam jak dawniej. Będą wiedzieli, że wcale się nie zmienił — ponieważ Alvin go nie zmieni. Ale choćby przeszukali cały świat, nie znajdą ciała takiego, jak te skrawki w skarbczyku. I nigdy się nie domyśla dlaczego.
Zrobię to. Znajdę jakiś sposób, żeby Arthura zmienić. W jego ciele są pewnie miliony takich podpisów. Zmienię je wszystkie. Dokonam tego dzisiaj, a od jutra będzie już bezpieczny na zawsze.
Żelazo wystygło. Alvin przyklęknął przed Arthurem i delikatnie założył mu kajdany. Pasowały doskonale, jakby odlewał je w formie ukształtowanej z ciała chłopca. Kiedy je zatrzasnął, kiedy łańcuch połączył przeguby, Alvin spojrzał mu prosto w oczy.
— Nie bój się — powiedział.
Arthur Stuart milczał.
— Nie zapomnę o tobie.
— Pewno — wtrącił czarnowłosy odszukiwacz. — Ale na wypadek, gdybyś za bardzo chciał pamiętać, kiedy mały będzie w drodze do swojego prawowitego właściciela, muszę cię uprzedzić: my dwaj nigdy nie śpimy równocześnie. A jako odszukiwacze wiemy, kiedy ktoś się zbliża. Nie można się do nas podkraść. A już na pewno nie ty, kowalczyku. Ciebie wypatrzę na dziesięć mil.
Alvin patrzył na niego bez słowa. W końcu odszukiwacz parsknął gniewnie i odwrócił się. Arthura Stuarta posadzili na konia przed siwowłosym. Alvin jednak domyślał się, że jak tylko przekroczą Hio, każą chłopcu iść pieszo. Nie z okrucieństwa zapewne, ale odszukiwacz nie powinien uciekinierowi okazywać litości. To źle wpływa na reputację. Poza tym muszą dać przykład innym niewolnikom. Niech zobaczą, jak siedmiolatek maszeruje z pokrwawionymi stopami, z pochyloną głową. Dwa razy się potem zastanowią, zanim spróbują uciekać ze swoimi dziećmi. Będą wiedzieli, że po odszukiwaczach nie można się spodziewać miłosierdzia.
Читать дальше