Arise nie był pewien, co takiego żona próbuje mu powiedzieć i dlaczego ją to niepokoi.
— Chodź, mężu, obejrzyj dzieło rąk naszego dziecka.
Podążył za nią do kuchni. Nikogo tam nie zastali, choć był to czas gotowania. Arise od razu zrozumiał, czemu wszyscy uciekli: wieża z resztek drewna stała wyżej, niż pozwalał na to rozsądek i prawa równowagi. Klocki leżały przekręcone na wszystkie strony, ale doskonale zbalansowane, niezależnie od dziwacznych czy nieprawdopodobnych połączeń z tymi na górze i na dole.
— Zburz ją natychmiast — polecił Arise.
— Myślisz, że nie próbowałam? — zaszlochała Wept.
Machnęła ręką i przewróciła wieżę na podłogę. Wieża upadła, ale w całości; nawet leżąc, klocki pozostały złączone ze sobą, jak gdyby ktoś je skleił.
— Bawił się klejem — mruknął Arise, ale wiedział, że to nieprawda.
Uklęknął przy obalonej budowli i spróbował oderwać klocek z jednego końca — nie potrafił. Chwycił całą wieżę i uderzył nią o kolano. Zabolało, ale konstrukcja się nie złamała. Wreszcie stanął na niej i z wysiłkiem pociągnął jeden koniec; dopiero wtedy ją przełamał, ale z takim trudem, jakby próbował złamać solidną deskę. A kiedy zbadał brzegi, odkrył, że pękła przez środek klocka, nie na łączeniu.
Zerknął na żonę i wiedział, co powinien jej powiedzieć. Powinien powiedzieć, że ich syn został w oczywisty sposób opętany przez diabła, opętany do tego stopnia, że już w tak młodym wieku zdolny jest do niezwykłych czarów. A kiedy padną te słowa, nie pozostanie im nic innego, jak tylko odprowadzić chłopca do magistratu, gdzie poddadzą go próbie. Chłopiec, jako zbyt młody i nie potrafiący jeszcze mówić, nie wyzna swoich win i się nie pokaja, więc z wyroku sądu spłonie na stosie, jeżeli nie utonie podczas śledztwa.
Arise nigdy nie kwestionował słuszności praw, pozwalających chronić Anglię od czarów i innych mrocznych sztuczek Szatana. Nie wypędzano już czarownic za ocean — jedynym skutkiem takiej polityki był cały naród opętany przez diabła. Pismo nie pozostawiało wątpliwości: Nie pozwolisz żyć czarownicy.
A jednak Arise nie wypowiedział do żony słów, które zmusiłyby ich do oddania dziecka magistratowi. Po raz pierwszy w życiu Arise Cooper, znając prawdę, powstrzymał się od działania.
— Spalmy tę deskę dziwacznego kształtu — rzekł. — I nie pozwalaj dziecku bawić się klockami. Pilnuj go dobrze i naucz, by w każdej chwili swego życia ściśle przestrzegał praw bożych. Póki tego nie zrozumie, nie pozwól żadnej innej kobiecie patrzeć na niego w twej nieobecności.
Spojrzał żonie prosto w oczy; najpierw zobaczył w nich zaskoczenie, potem ulgę, wreszcie stanowczość.
— Będę go tak pilnowała, że Szatan nie znajdzie okazji, by szeptać mu do ucha — obiecała Wept.
— Stać nas na kucharkę, która od dzisiaj będzie zarządzała służbą. W naszych rękach leży wychowanie tego najtrudniejszego z dzieci. Ocalimy go przed Szatanem. Żadna praca nie jest od tej ważniejsza.
I tak dorastanie Verily Coopera stało się trudne i ciekawe. Dostawał lanie częściej niż inne dzieci w rodzinie, dla jego własnego dobra, gdyż Arise dobrze wiedział, że Szatan wcześnie otworzył sobie drogę do dziecięcego serca. Zatem wszelkie przejawy buntu, nieposzanowania i grzechu należało z zapałem karczować.
Jeśli małemu Verily'emu nie podobała się ta specjalna dyscyplina, inna od obowiązującej starszego brata i młodsze siostry, nie mówił tego głośno — może dlatego że skargi zawsze sprowadzały szybką chłostę brzozową rózgą. Nauczył się żyć z tymi karami, a nawet — po pewnym czasie — czerpać z nich rodzaj dumy, gdyż inne dzieci przyglądały się z podziwem, jak często jest bity i nawet nie zapłacze. W dodatku karano go za przewinienia, które na nich ściągnęłyby najwyżej karcące spojrzenie rodziców.
Verily szybko się uczył. Brzozowa rózga pokazała mu, które z jego wyczynów były zwykłymi psotami dorastającego chłopaka, a które uznawano za dowód, że Szatan ze wszystkich sił stara się posiąść jego duszę. Kiedy z chłopcami z sąsiedztwa wznosili śnieżną twierdzę, jeśli budował krzywo i niedbale, jak oni, nie groziła mu kara. Ale kiedy szczególnie się starał, żeby bloki śniegu pasowały do siebie, dostał takie lanie, że krwawiły mu pośladki. Kiedy pomagał ojcu w warsztacie, przekonał się, że jeśli łączy klepki luźno, jak inni, byle tylko trzymały się w obręczach, licząc, że od trzymanych wewnątrz płynów napęcznieją i uszczelnią beczkę, wszystko było w porządku. A gdy starannie dobierał drewno i skupiał się, by klepki do siebie pasowały, aż beczka trzymała powietrze szczelnie jak świński pęcherz, ojciec bił go miarką i wyganiał z warsztatu.
Zanim skończył dziesięć lat, Verily nie wchodził już otwarcie do warsztatu ojca i miał wrażenie, że ojcu to nie przeszkadza. Ale wciąż go irytowało, jak wygląda praca bez jego pomocy. Wyczuwał bowiem szorstkość, niedokładność styków między klepkami baryłek, antałków i beczek. Sama myśl o tym wywoływała między łopatkami mrowienie, którego po prostu nie mógł wytrzymać. Dlatego wstawał nocą, przekradał się do warsztatu i poprawiał najgorsze beczki. Nikt się niczego nie domyślał, ponieważ nie zostawiał po sobie wiórów. Ściągał tylko obręcze, dopasowywał klepki i nakładał obręcze z powrotem, ciaśniej niż poprzednio.
W rezultacie, po pierwsze, Arise Cooper zyskał sławę najlepszego bednarza w całej środkowej Anglii, po drugie, za dnia Verily bywał senny i zmęczony, przez co często dostawał lanie, choć nie tak mocne jak wtedy, kiedy naprawdę się na czymś koncentrował, i po trzecie, Verily nauczył się żyć ciągle oszukując, ukrywając przed wszystkimi to, kim jest, co widzi i co czuje. Było zatem naturalne, że pociągnęła go nauka prawa.
Choć często wydawał się leniwy, jednak miał bystry umysł. Arise i Wept dostrzegli to, więc zamiast zadowolić się miejscowym, opłacanym z podatków nauczycielem, wysłali chłopca do akademii, gdzie uczęszczali tylko synowie ziemian i innych bogaczy. Kpin i docinków innych chłopców, drwiących z jego wiejskiego akcentu i prostego odzienia, Verily prawie nie zauważał; jeśli dostawał lanie, było niczym w porównaniu z tym, co wycierpiał w domu; zaczepki i ataki nie powodujące fizycznego bólu prawie nie docierały do jego świadomości. Obchodziło go tylko jedno: w szkole nie musiał żyć w ciągłym strachu, a nauczycielom podobało się, kiedy studiował uważnie i badał, w jaki sposób idee do siebie przystają. To, co rękami wolno mu było robić tylko w tajemnicy, mógł całkiem otwarcie czynić umysłem.
Zresztą nie tylko idee. Uczył się w skupieniu obserwować otaczających go chłopców, uważnie ich słuchać, patrzeć, jak się zachowują. W końcu widział ich tak wyraźnie, jak kawałki drewna; rozumiał, gdzie i w jaki sposób każdy z nich może pasować do pozostałych. Wystarczyło słowo rzucone tu czy tam, pomysł trafiający do właściwego umysłu w odpowiedniej chwili, by przekształcić mieszkańców internatu w zgodną grupę wiernych przyjaciół. To znaczy, na ile chcieli. Niektórych wypełniał gniew tak wielki, że im lepiej pasowali do reszty, tym bardziej stawali się opryskliwi i podejrzliwi. Verily nic nie mógł na to poradzić. Nie zmieniał przecież ich serc, pomagał tylko znaleźć miejsce, gdzie naturalne skłonności pozwalały najlepiej dopasować się do innych.
Nikt tego nie zauważył — nikt nie wiedział, że to Verily zrobił z nich grupę najlepszych przyjaciół, jacy kiedykolwiek uczęszczali do szkoły. Nauczyciele widzieli ich przyjaźń, ale widzieli też, że Verily jest jedynym nie dopasowanym, jedynym nie na miejscu wśród nich. Nie wyobrażali sobie nawet, że właśnie on jest przyczyną niezwykłej bliskości pozostałych. Very nie narzekał. Podejrzewał, że gdyby wiedzieli, co robi, znowu byłoby jak w domu u ojca, ale tym razem groziłoby mu coś więcej od brzozowej rózgi.
Читать дальше