Peggy Larner obserwowała oba jasne płomienie serc: Alvina wędrującego przez Amerykę oraz Calvina, który płynął do Anglii i szykował się na audiencję u Napoleona. Niewiele dostrzegła zmian w możliwych wariantach przyszłości, gdyż plan żadnego z nich nie zmienił się ani na jotę.
Plan Alvina, oczywiście, nie był żadnym planem. On i Arthur Stuart pieszo szli na zachód od Mizogan, w pobliże rosnącego szybko miasta Chicago i dalej, aż gęste mgły na Mizzipy zmusiły ich do zawrócenia. Alvin żywił niewielką nadzieję, że przynajmniej on będzie mógł przekroczyć rzekę, ale jeśli nawet miało się to kiedyś spełnić, to z pewnością nie teraz. Dlatego skręcił na północ, aż do Jeziora Wysokiej Wody, gdzie wsiadł na jeden z nowych parowców wożących rudę żelaza do Irrakwa. Tam przeładowywano ją do wagonów i w ten sposób docierała aż do krainy węgla w Suskwahenny i Pensylwanii, by trafić do nowych hut.
— Czy to Stwarzanie? — zapytał Arthur Stuart, kiedy Alvin wyjaśnił mu cały proces. — Zmieniać żelazo w stal?
— Coś w rodzaju Stwarzania, gdzie ziemia poddaje się przemocy ognia. Ale koszt jest wysoki, a żelazo cierpi przy takiej przemianie. Widziałem stal, jaką tam wytwarzają. Jest w torach. Jest w lokomotywach. Metal krzyczy bez przerwy; to cichy głos, bardzo wysoki, ale ja go słyszę.
— To znaczy, że źle jest używać stali?
— Nie — odparł Alvin. — Ale powinniśmy jej używać tylko wtedy, gdy warta jest ceny takiego cierpienia. Może kiedyś znajdziemy lepszy sposób na zwiększenie mocy żelaza. Jestem kowalem. Nie zrezygnuję z ognia paleniska, nie odrzucę młota i kowadła. I nie powiem, że odlewnie w Dekane są w czymś gorsze od mojej małej kuźni. Wszedłem w płomień. Wiem, że żelazo też może w nim przetrwać i wyjść nienaruszone.
— Może po to właśnie wędrujemy — próbował zgadywać Arthur Stuart. — Żebyś trafił do huty i nauczył ich łagodniej wytwarzać stal.
— Może — przyznał Alvin.
Dotarli pociągiem do Dekane i Alvin zaczął pracować w odlewni. Pracował i patrzył, ucząc się wytwarzania stali.
— Znalazłem sposób — powiedział w końcu. — Ale wymaga on Stwórcy albo kogoś bardzo bliskiego.
I to był problem: jeśli Alvin chciał zmienić świat, musiał dokonać tego, co mu się nie udało w Vigor Kościele, czyli wykształcić nowych Stwórców.
Porzucili miasta stali i poszli na wschód, a Peggy, obserwując płomień serca Alvina, nie widziała żadnej zmiany, żadnej zmiany, żadnej zmiany…
Aż raz, pewnego dnia, całkiem nagle, bez żadnej przyczyny, jaką mogłaby dostrzec w życiu Alvina, otworzyły się przed nim tysiące nowych dróg, a na każdej stał człowiek, którego nigdy dotąd nie widziała. Człowiek, który nazywał się Verily Cooper i mówił jak uczony w książkach Anglik; kroczył u boku Alvina po wszystkich ścieżkach życia przez długie lata. Na tej ścieżce złoty pług otrzymał wspaniały uchwyt i zbudził się do życia pod ludzką ręką. Na tej ścieżce Kryształowe Miasto wyrastało w niebo, a mgła na Mizzipy rozwiewała się na przestrzeni kilku mil; Czerwoni stali na zachodnim brzegu i z radością witali Białych nadpływających na łodziach i tratwach, by z nimi handlować, rozmawiać i by się od nich uczyć.
Ale skąd się wziął ten Verily Cooper, dlaczego tak nagle pojawił się w życiu Alvina?
Dopiero później przyszło Peggy do głowy, że to nie działania Alvina sprowadziły tego człowieka, ale czyny kogoś innego. Spojrzała w płomień serca Calvina — tak daleki, że musiała patrzeć w głąb ziemi, żeby zobaczyć go w Anglii, poza krzywizną planety. Tam odkryła, że to on dokonał zmiany, i to dzięki najprostszemu z możliwych wyborów. Calvin poświęcił nieco czasu, żeby oczarować członka parlamentu, który zaprosił go na herbatkę. I chociaż Calvin wiedział, że ten człowiek nie może mu pomóc, z kaprysu, właściwie bez powodu, postanowił tam pójść. Niewiele się zmieniło prócz jednego: prawie na każdej drodze Calvin spędził godzinę w towarzystwie Verily Coopera, młodego prawnika, który pilnie słuchał wszystkiego, co Calvin miał do powiedzenia.
Czy to zatem możliwe, że Calvin jest jednak elementem planu Alvina? Wyruszył do Anglii, mając w sercu zniszczenie wszystkich dzieł brata, a mimo to z kaprysu, przypadkiem — jak gdyby istniało coś takiego jak przypadek — nastąpiło spotkanie, które niemal na pewno doprowadzi Verily Coopera do Ameryki. Do Alvina Smitha. Do złotego pługa, do Kryształowego Miasta i rozstąpienia się mgieł na Mizzipy.
* * *
Arise Cooper był uczciwie pracującym chrześcijaninem. Przeżył życie tak bliski czystości, jak tylko potrafił, uwzględniając skończone możliwości ludzkiej duszy. Przestrzegał każdego przykazania, jakie poznał; oczyszczał duszę z każdej nieczystości, jaką zdołał sobie wyobrazić. Codziennie uzupełniał szczegółowy dziennik, zaznaczając wszystkie dzieła boże w swym życiu.
Na przykład w dniu, kiedy przyszedł na świat jego drugi syn, zapisał: „Dzisiaj Szatan zesłał na mnie gniew na człowieka, który upierał się, by zmierzyć trzy antałki, jakie dla niego zrobiłem. Pewien był, że go oszukałem. Ale Duch Święty wzbudził w mym sercu wybaczenie, zrozumiałem bowiem, że człowiek ów stał się podejrzliwy, ponieważ tak często oszukiwali go ludzie opętani przez diabła. Zrozumiałem też, że Pan dał mi misję, by przekonać go, iż nie wszyscy są oszustami. Cierpliwie zniosłem więc obrazę. I rzeczywiście, tak jak nauczał Jezus, kiedy łagodnością odpowiedziałem na jego ataki, obcy ów opuścił warsztat jako mój przyjaciel, nie wróg, mądrzejszym okiem spoglądając na dzieła Pana pośród ludzi. Wielki jesteś, ukochany Boże, zmieniając me grzeszne serce w narzędzie służące celom Twym na tym świecie! O zmroku przybył na świat mój drugi syn, którego nazwałem Zaprawdę, Verily. Zaprawdę, Powiadam Wam, Jeśli Nie Odmienicie Się i Nie Staniecie Jak Dzieci, Nie Wejdziecie do Królestwa Niebieskiego”.
Ktoś mógłby uznać, że to przesada, ale imię Arise'a także pochodziło z Pisma: Arise, czyli Wstań. Wstań i Chodź. A imię jego żony było najkrótszym wersetem w Piśmie: Jesus Wept, Jezus Zapłakał. Imię dziecka, Verily, z czasem skrócono do Very.
Ale nie imię było najcięższym brzemieniem Verily'ego Coopera. Nie; coś rzuciło o wiele mroczniejszy cień na jego dzieciństwo.
Żona Arise'a, Wept, przybiegła pewnego dnia, kiedy chłopiec miał zaledwie dwa lata. Była bardzo podniecona.
— Arise, widziałam dzisiaj, jak nasz syn bawił się kawałkami drewna. Budował z nich wieżę.
Arise poszukał w pamięci, co złego można uczynić z kawałkami drewna pozostałymi w warsztacie bednarza. Tylko jedno przyszło mu do głowy.
— Czy był to wizerunek wieży Babel?
— Może tak, a może i nie — odparła zdziwiona Wept. — Skąd mogę wiedzieć? Przecież nie mówi jeszcze ani słowa.
— O co więc ci chodzi? — spytał Arise zniecierpliwiony, gdyż żona nie przeszła od razu do sedna. Nie, był zniecierpliwiony, ponieważ nieprawidłowo odgadł i teraz trochę się wstydził. To grzech zrzucać na nią winę za złe uczucia, jakie sam wzbudził. W sercu pomodlił się o wybaczenie. Żona mówiła dalej:
— Nasz syn budował z tych kawałków, ale one się przewracały, potem znowu i znowu. Zobaczyłam to i pomyślałam: Pan nasz w niebiosach uczy malca, że wszystkie dzieła człowiecze w proch się rozsypią, a tylko dzieła boże przetrwają. Ale wtedy mały zrobił posępną minę, pełną stanowczości, zaczął oglądać każdy kawałek drewna i układał je bardzo ostrożnie. Budował, budował i budował, aż ostatnie kawałki układał wyżej niż głowa, a one ciągle stały.
Читать дальше