Ged wciąż trzymał prawą rękę na ramieniu Arrena. Teraz ruszył naprzód, a chłopiec wraz z nim; razem przekroczyli kamienny mur.
Bezkształtne długie zbocze rozciągało się przed nimi, opadając w ciemność.
Tam, w górze, gdzie Arren spodziewał się zobaczyć ciężką powłokę chmur, widać było czarne niebo usiane gwiazdami. Spojrzał na nie i poczuł jak serce kurczy się i ziębnie. Takich gwiazd nigdy nie widział. Świeciły martwo, bez ruchu, bez gry blasków i migotań. To były gwiazdy, które nigdy nie wschodziły ani nie zachodziły, których nigdy nie przesłoniły chmury ani nie przyćmił blask wschodzącego słońca. Nieruchome i małe błyszczały nad Suchą Krainą.
Ged zaczął schodzić długim zboczem Wzgórza Bytu, a Arren postępował za nim krok w krok. Był przerażony, a jednak tak zdecydowane było jego serce i tak zawzięta wola, że strach nie zawładnął nim, nawet nie był go całkiem świadom. Czuł tylko jakby głęboko coś w nim rozpaczało, niczym zwierzę uwięzione i skute łańcuchami.
Chłopcu wydawało się, że już bardzo długo schodzą zboczem. Być może jednak szli krótko — bo w tej krainie czas nie płynął, nie wiał wiatr, a gwiazdy się nie poruszały. W końcu wkroczyli w ulice jednego z miast. Arren zobaczył domy o oknach zawsze ciemnych, ujrzał zmarłych o spokojnych twarzach i pustych dłoniach, stojących na progach domów.
Wszystkie rynki były puste. Nikt nie kupował i nikt nie sprzedawał, nikt nie zyskiwał i nikt nie tracił. Niczego nie używano, niczego nie robiono.
Przybysze szli wąskimi ulicami, samotni — choć kilka razy dostrzegli jakieś postacie na zakrętach innych ulic — odległe i niewyraźne w mroku. Na widok pierwszej z nich Arren drgnął i uniósł miecz, lecz Ged potrząsnął tylko głową i poszedł dalej. Chłopiec rozpoznał w niewyraźnej postaci kobietę, która szła powoli, nie próbując nawet przed nimi uciec.
Wszyscy ci, których widzieli — a było ich niewielu, bo choć zmarłych jest dużo, to kraina rozległa — stali nieruchomo lub poruszali się powoli, bez celu. Żaden z nich nie miał ran takich, jak zjawa Erretha-Akbe przywołana w światło dnia, w miejscu jego śmierci. Nie nosili śladów choroby. Byli cali i uleczeni. Uleczeni z cierpienia i życia. Nie byli tak odrażający, jak obawiał się tego Arren, ani tak przerażający, jak sądził. Ich twarze były spokojne, wolne od gniewu i żądzy, a w pozbawionych blasku oczach nie było nadziei.
Czuł jak, zamiast strachu rośnie w nim wielkie współczucie dla zmarłych. A jeśli nawet tajemnym źródłem tego uczucia był lęk — to nie o siebie samego, lecz o nich wszystkich. Widział matkę i dziecko, którzy razem zmarli, i teraz razem przebywali w ciemnej krainie. Ale dziecko nie biegało, ani nie płakało, a matka nie tuliła jego, ani nawet nie spoglądała na nie. Wszyscy ci, którzy stracili życie z miłości, na ulicach mijali się obojętnie. Koło garncarza było nieruchome, warsztat tkacki stał pusty, a piec zimny. Nikt tu nigdy nie śpiewał.
Ciemne ulice pomiędzy czarnymi domami, ciągnęły się i ciągnęły, a oni przemierzali je niestrudzenie. Słychać było tylko odgłos ich kroków. Było zimno, czego Arren początkowo nie odczuwał, lecz ono wpełzło w jego duszę, będącą tutaj również jego ciałem. Czuł wielkie zmęczenie. Musieli przebyć już długą drogę. Dlaczego idą dalej? — Pomyślał i zwolnił nieco kroku.
Ged zatrzymał się nagle zwracając twarz ku mężczyźnie, który stał na skrzyżowaniu ulic. Był smukły i wysoki. Arren pomyślał, że gdzieś już widział tę twarz, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Ged przemówił do mężczyzny w zupełnej ciszy, przekroczyli już bowiem kamienny mur.
— O Thorionie, mój przyjacielu, skąd się tutaj wziąłeś? — i wyciągnął ręce do Herolda z Roke.
Thorion nie odpowiedział żadnym gestem. Stał bez ruchu z twarzą jak maska — jednak srebrzyste światło płynące z laski Geda wnikało głęboko w przesłonięte cieniem oczy Thoriona, zapalając w nich ledwo widoczny płomyk, a może na powrót wzniecając ich nie wygasłe jeszcze lśnienie.
Arcymag ujął dłoń przyjaciela, choć ten nie wyciągnął jej na powitanie i powtórzył:
Co tu robisz Thorionie? Ty jeszcze nie należysz do te a o królestwa. Wracaj!
— Szedłem za nieśmiertelnym. Zgubiłem drogę. — Głos Herolda był cichy i głuchy, jak głos człowieka mówiącego przez sen.
— Idź w górę, do muru — odparł Ged wskazując długą ciemną ulicę, którą przybyli z Arrenem. Przez twarz Thoriona przebiegło drżenie, jakby przeszyła go nadzieja, tak samo nie do zniesienia jak goły miecz.
Nie mogę znaleźć drogi — poskarżył się. — Mój panie, nie mogę znaleźć drogi.
— Być może znajdziesz — odparł Ged, objął Arrena i ruszył dalej. Thorion pozostał za nimi, stojąc bez ruchu na skrzyżowaniu.
Gdy tak szli, Arren odniósł wrażenie, że w tym bez-czasowym zmierzchu nie ma kierunku „naprzód” ani „w tył”, nie ma wschodu ani zachodu; nie ma dokąd iść. Czy istnieje jakaś droga, którą można stąd wyjść? Myślał tak, kiedy schodzili ze wzgórza, zawsze w dół, bez względu na to, w którą stronę chcieli iść. W tym ciemnym mieście drogi prowadziły tylko w dół, aby więc wrócić do kamiennego muru na szczycie wzgórza wystarczyło tylko wspiąć się na nie z powrotem. Lecz nie zawracali. Ramię w ramię szli dalej. Czy to Arren podąża za Gedem? Czy też go prowadzi?
Wyszli z miasta. Kraina zmarłych była pusta. Żadne drzewo, źdźbło trawy, czy choćby ciernisty krzew nie rósł na jej kamienistym gruncie pod nieruchomymi gwiazdami. Nie było tu horyzontu, gdyż wzrok nie przenikał głębin mroku. Dopiero później otworzył się przed nimi wielki szmat nieba pozbawiony małych nieruchomych gwiazd — i ta bezgwiezdna przestrzeń podobna była do wystrzępionego, stromego łańcucha górskiego. W miarę jak szli, kontury stawały się coraz wyraźniejsze. Widzieli wysokie szczyty, których nigdy nie tknął podmuch wiatru, ani nie zmoczył deszcz. Nie pokrywał ich także śnieg, w którym mogłoby odbijać się światło gwiazd. Były czarne. Ich widok porażał serce Arrena. Starał się odwracać od nich oczy. Ale je znał, rozpoznawał je, wciąż wracał do nich wzrokiem. Za każdym razem, kiedy spoglądał na te szczyty, czuł zimny ucisk w piersi i odwaga opuszczała go. Wciąż jednak szedł dalej, wciąż w dół, gdyż grunt opadał ku podnóżu górskiego łańcucha. W końcu odezwał się:
— Mój panie, co to… — I wskazał na góry, gdyż nie mógł mówić dalej, tak zaschło mu w gardle.
— To granica krainy światła — odparł Ged. — Tak jak kamienny mur. Nie mają innej nazwy, jak po prostu ból. Prowadzi przez nie droga. Droga zamknięta dla zmarłych. Nie jest długa, lecz okrutna.
— Chce mi się pić — poskarżył się chłopiec, a jego towarzysz odparł — Oni piją tu pył.
Szli dalej.
Arrenowi wydawało się, że Ged zwolnił nieco kroku, że czasami się waha. Sam jednak miał już pewność, choć zmęczenie wcale nie przestało w nim narastać. Muszą iść w dół, muszą iść dalej. I szli dalej.
Czasami przechodzili przez inne miasta zmarłych, gdzie ciemne dachy, kanciastymi kształtami odcinały światło gwiazd, tkwiących nad nimi zawsze w tych samych miejscach. Za miastami znów rozciągała się pusta ziemia, na której nic nie rosło. Opuszczane przez nich miasta natychmiast ginęły w mroku. Wokół nie było nic widać — tylko wznoszące się przed nimi góry stawały się coraz wyższe. Po ich prawej ręce bezkształtne zbocze wciąż opadało w dół — od jak dawna — czy od chwili kiedy przekroczyli kamienny mur?
— Dokąd prowadzi tamta droga? — zapytał szeptem Arren, spragniony brzmienia ludzkiego głosu, lecz mag potrząsnął głową — Nie wiem. To może być droga bez końca.
Читать дальше