Ged usiadł. Odetchnął głęboko. Spojrzał na Arrena i położył rękę na jego ramieniu, ciepłe dotknięcie dodawało otuchy.
— Nie ma się czego bać, Lebannen — powiedział łagodnie lecz z lekką kpiną. — To byli tylko umarli.
Arren skinął głową, chociaż zęby mu szczękały i czuł chłód przenikający do szpiku kości.
— Jak… — zaczął, lecz szczęki i wargi nie były mu posłuszne.
Jednak Ged go zrozumiał.
— Przybyli na jego wezwanie. To jest właśnie to, co im obiecał: wieczne życie. Na jego wezwanie muszą wejść na wzgórze bytu, chociaż nie mogą poruszyć nawet źdźbła trawy.
— Czy on… czy zatem on też nie żyje?
Ged potrząsnął głową w zamyśleniu. — Zmarły nie może z powrotem przywołać zmarłych do świata żywych. Nie, on posiada moc żywego człowieka, a nawet jeszcze większą… Ale oszukał tych, którzy podążyli za nim. Swą moc zachowuje tylko dla siebie. Bawi się w Króla Zmarłych. Nie tylko zmarłych… Ale tu były tylko cienie.
— Nie wiem, dlaczego się ich bałem — wyznał Arren ze wstydem.
— Bałeś się ich, ponieważ boisz się śmierci. To normalne. Śmierć jest straszna i trzeba się jej bać — powiedział mag. Dołożył drewna do ogniska i dmuchnął na węgielki żarzące się pod popiołem. Maleńki płomyk zakwitł na gałązkach krzewów i Arren przyjął to światło z wdzięcznością.
— Życie też jest straszne — podjął Ged — i trzeba się go bać i sławić zarazem.
Siedzieli wyprostowani, szczelnie otuleni płaszczami. Milczeli chwilę. Potem Arcymag z niezwykłą powagą w głosie, powiedział:
— Lebannen, nie wiem jak długo możemy być tutaj zwodzeni przez wizerunki i cienie. Lecz domyślasz się, dokąd on w końcu uniknie.
— Do ciemnej krainy.
— Tak, pomiędzy nich.
— Widziałem ich. Pójdę z tobą.
— Aż tak wierzysz we mnie? Możesz zaufać mej miłości, lecz nie mocy. Sądzę, że trafiłem na równego sobie.
— Pójdę z tobą.
— Lecz jeśli zostanę pokonany i stracę moc lub życie, nie będę mógł wyprowadzić ciebie z powrotem, a ty sam nie będziesz umiał wrócić.
— Wrócę z tobą.
Wówczas Ged powiedział:
— Wchodzisz w wiek męski wrotami śmierci. — A potem bardzo cicho powtórzył słowo lub imię, którym smok dwukrotnie nazwał Arrena — Agni Agni Lebannen.
Nie rozmawiali już więcej. Wkrótce ogarnął ich znowu sen i ułożyli się przy małym dopalającym się ogniu.
Rano ruszyli dalej, kierując się na północny zachód. Była to decyzja Arrena a nie Geda, który powiedział: — Prowadź chłopcze, dla mnie wszystkie drogi są jednakowe.
Nie spieszyli się, gdyż nie znali celu wędrówki. Czekali na jakiś znak od Orma Embar. Szli wzdłuż, wciąż mając ocean w zasięgu wzroku. Trawa miotana nieustannymi podmuchami wiatru była sucha i niska. Z prawej wznosiły się samotne złote wzgórza, z lewej leżały słone moczary i bezmiar zachodniego oceanu. Tylko raz widzieli łabędzie, lecące bardzo daleko na południu. Przez cały dzień nie widzieli żadnego innego żywego stworzenia. W duszy Arrena narastał nękający lęk; oczekiwał najgorszego.
Ogarniało go zniecierpliwienie i tępy gniew. W końcu, po długim milczeniu, wyrzucił z siebie: — Ta wyspa jest tak samo martwa, jak kraina śmierci!
— Nie mów tak — rzekł ostro mag. Po kilku krokach, zmienionym głosem, powiedział: — Spójrz na tę ziemię, rozejrzyj się wokół siebie. To twoje królestwo, królestwo życia. W tym zawiera się twoja nieśmiertelność. Spójrz na te wzgórza, śmiertelne wzgórza. Nie będą trwały wiecznie. Wzgórza, które porasta żywa trawa, przecinają strumienie szemrzącej wody… Na całym świecie, na wszystkich światach, w bezmiarze czasu nie ma czegoś takiego jak strumienie tryskające chłodną wodą z wnętrza ziemi, gdzie nie dojrzy ich żadne oko. Strumienie płynące w słońcu i ciemności do morza. Głębokie są źródła istnienia, głębsze niż życie, głębsze niż śmierć… Przerwał. Kiedy spoglądał na Arrena i na zalane słońcem wzgórza, z jego oczu wyzierała niema, bolesna miłość. Arren dojrzał ją, i wtedy po raz pierwszy zobaczył maga takim, jakim był naprawdę.
— Nie umiem wyrazić tego, co myślę — powiedział Ged z nieszczęśliwą miną. Lecz Arren pomyślał o chwili na Dziedzińcu Fontanny i o mężczyźnie, który klęczał przy szemrzącym pióropuszu wody. Wypełniła go radość tak czysta, jak ta przywołana w pamięci woda. Spojrzał na swego towarzysza i powiedział:
— Pokochałem to, co jest godne miłości. To właśnie jest tym królestwem i nieśmiertelnym źródłem, czyż nie?
— Tak, chłopcze — odparł Ged łagodnie i z bólem.
Szli dalej w milczeniu. Jednakże Arren patrzył teraz na świat oczyma swego towarzysza i widział przepych, jaki roztaczała wokół nich ta milcząca, samotna kraina — kraina, która siłą czaru przewyższała wszystkie inne — każdym źdźbłem pochylonej przez wiatr trawy, każdym cieniem, każdym kamieniem. Arren był jak ktoś, kto przed podróżą bez powrotu zatrzymuje się po raz ostatni w ukochanym miejscu i widzi wszystko w całej pełni — rzeczywiste i drogie swemu sercu — nie widział tego nigdy przedtem, i nigdy później już nie zobaczy.
Kiedy nadszedł wieczór, zwarte szeregi chmur nadciągały od zachodu, gnane silnym wiatrem od morza. Zapłonęły ogniście w słońcu.
Arren w dolinie między wzgórzami zbierał gałązki krzewów na ognisko. Gdy w pewnym momencie uniósł wzrok, zobaczył w czerwonym świetle mężczyznę, stojącego nie dalej niż dziesięć stóp od niego. Twarz była niewyraźna — jednak Arren poznał nieżyjącego już Farbiarza Lorbanery, Sopli.
Za nim stali inni, wszyscy ze smutnymi, zwróconymi ku chłopcu twarzami. Zdawali się coś mówić, lecz Arren nie mógł uchwycić słów, tylko coś w rodzaju szeptu zduszonego podmuchami zachodniego wiatru. Kilku zaczęło się z wolna zbliżać do niego.
Młodzieniec stał i spoglądał na nich, a potem przeniósł wzrok na Sopli'ego. Po chwili odwrócił się plecami i chociaż ręce mu się trzęsły podniósł z ziemi jeszcze jedną suchą gałązkę. Dorzucił ją do już zebranych, podniósł inną i jeszcze jedną. Potem wyprostował się i spojrzał do tyłu. W dolinie nie było nikogo, tylko trawa płonęła w czerwonym świetle. Powrócił do Geda, złożył ładunek chrustu, lecz nie wspomniał ani słowem o tym, co widział.
Przez całą noc, w mglistej ciemności tej krainy, której nie zamieszkiwały żadne żywe dusze, chłopiec budził się z niespokojnego snu i słyszał wokół siebie szept dusz zmarłych. Lecz jego wola była silna. Zamykał uszy przed tymi głosami i znowu zasypiał.
Obudzili się późno, kiedy słońce na wysokości ręki, wzniosło się nad wzgórzami i rozjaśniło zimną krainę, wydobywszy się wreszcie z mgły. Gdy jedli swoje skąpe śniadanie, nadleciał smok, zataczając nad nimi koło. Ogień wydobywał się ze smoczej paszczy, a czerwone nozdrza buchały dymem i iskrami. W niesamowitym blasku jego zęby jaśniały jak ostrza z kości słoniowej. Milczał, chociaż Ged zawołał w jego języku: — Czy znalazłeś go, Ormie Embar?
Smok odrzucił głowę do tyłu i wygiął dziwnie swe ciało, zagarniając wiatr ostrymi jak brzytwa pazurami. Potem odleciał szybko na zachód, wciąż odwracając się ku nim.
Ged ścisnął laskę i uderzył nią o ziemię.
— Nie może mówić — powiedział. — Nie może mówić! Pozbawiono go słów Tworzenia! Jest teraz niczym więcej jak żmiją, niemym robakiem, jego mądrość oniemiała. Jednak może jeszcze prowadzić, a my możemy iść jego śladami!
Zarzuciwszy lekkie tobołki na plecy, ruszyli przez wzgórza na zachód — tam gdzie odleciał Orm Embar.
Читать дальше