— Bystry jesteś — rzekł. — Znalazłeś lepszą rudę, wartą wydobycia i oczyszczenia?
— To złoże — powiedział chłopak.
Powolne, z trudem wypowiedziane słowa niosły z sobą ogromny ciężar.
— Wielkie złoże? — Gelluk spojrzał wprost na niego. Ich twarze dzieliła odległość nie większa niż szerokość dłoni. Światełka w niebieskich oczach maga przypominały płynny, szalony blask rtęci. — Łono?
— Tylko mistrz może tam pójść.
— Jaki mistrz?
— Mistrz Domu. Król.
I znów Wydra odniósł wrażenie, że wędruje w ciemności z niewielką lampą. Była nią mądrość Anieb. Przy każdym kroku dostrzegał następny, nie widział jednak miejsca, w którym się znajdował, nie wiedział, co czeka go wkrótce, i nie rozumiał, co ogląda. Widział to jednak i szedł naprzód — krok za krokiem, słowo za słowem.
— Skąd wiesz o Domu?
— Widziałem go.
— Gdzie? Tu, w pobliżu? Wydra przytaknął.
— Czy kryje się w ziemi?
— Powiedz mu, co widzi — szepnęła Anieb w umyśle Wydry i zaczął mówić:
— W ciemności po lśniącym dachu płynie strumień. Pod dachem kryje się dom Króla. Dach wznosi się wysoko nad ziemią, na wyniosłych kolumnach. Posadzka jest czerwona. Wszystkie kolumny są czerwone. Pokrywają je świecące runy.
Gelluk wstrzymał oddech. Po chwili zapytał cicho:
— Potrafisz je odczytać?
— Nie umiem czytać run — odparł Wydra głuchym głosem. — Nie mogę tam wejść. Nikt nie może tam wejść w swym ciele. Jedynie Król. Tylko on potrafi odczytać, co zapisano.
Biała twarz Gelluka zbielała jeszcze bardziej. Jego szczęka zadrżała lekko. Wyprostował się nagle.
— Zaprowadź mnie tam — polecił, próbując się opanować. Lecz nakaz był tak gwałtowny, że Wydra zerwał się z ziemi i przebiegł kilka kroków. Potykał się, o mało nie upadł. Potem ruszył naprzód, sztywno, niezręcznie, próbując nie stawiać oporu nieugiętej, namiętnej woli kierującej jego krokami.
Gelluk podążał tuż za nim, często łapiąc go za rękę.
— Tędy — rzucił kilka razy. — O tak, tak, to właściwa droga.
A jednak szedł za Wydrą. Popychał go, poganiał zaklęciami, lecz drogę wybrał młodzieniec.
Minęli wieżę pieców, dawne i nowe szyby, i znaleźli się w długiej dolinie, do której Wydra zaprowadził Bata owego pierwszego dnia. Była późna jesień. Krzaki i krótka trawa, wtedy zielone, teraz zbrązowiały i wyschły; wiatr szeleścił ostatnimi liśćmi na gałęziach. Po lewej stronie w wierzbowym zagajniku płynął mały strumyczek. Zbocze wzgórza pokrywały plamy słonecznego światła i długie pasma cieni.
Wydra wiedział, że zbliża się chwila, w której może uwolnić się od Gelluka. Był tego pewien od zeszłej nocy. Wiedział też, że w owej chwili może pokonać Gelluka, pozbawić go mocy. Jeśli czarnoksiężnik odsłoni się, opętany swą wizją — i jeśli Wydra pozna jego imię.
Zaklęcia maga wciąż ich łączyły. Wydra wciskał się w głąb umysłu Gelluka, poszukując prawdziwego imienia. Nie wiedział, gdzie i jak szukać. Był szukaczem, który nie zna swej sztuki. Widział jedynie zapisane w pamięci maga karty ksiąg wiedzy pokryte pozbawionymi znaczenia słowami oraz wizję, którą opisał — ogromny pałac o czerwonych ścianach, a w nim srebrzyste runy tańczące na szkarłatnych kolumnach. Nie potrafił jednak odczytać ksiąg ani run. Nigdy nie nauczono go czytać.
Cały czas wraz z Gellukiem oddalali się od wieży, od Anieb, której obecność czasami słabła i przygasała. Wydra nie odważył się jej przywołać.
Zaledwie kilka kroków dzieliło go od miejsca, w którym pod ziemią, na głębokości zaledwie dwóch, trzech stóp ciemna woda przesiąkała przez żwir ponad warstwą miki. Niżej leżała rozległa grota i złoże cynobru.
Gelluk, choć niemal całkowicie pochłonęły go własne myśli, dzięki połączeniu umysłów dostrzegł obrazy widziane przez Wydrę. Przystanął, dygocząc z niecierpliwości.
Wydra wskazał wznoszące się przed nimi zbocze.
— Tam kryje się dom Króla — rzekł.
W tym momencie czarnoksiężnik całą uwagę przeniósł na wzgórze i wizję, którą w nim dostrzegał. Wówczas Wydra mógł wezwać Anieb, która natychmiast zjawiła się w jego umyśle i jestestwie.
Gelluk stał bez ruchu, zaciskając dłonie. Drżał lekko, niczym myśliwski pies łaknący pogoni, lecz nie potrafiący odnaleźć tropu. Czuł się kompletnie zagubiony. W ostatnich promieniach słońca widział wzgórze porośnięte trawą i krzewami. Nie dostrzegał jednak wejścia, jedynie porośnięte trawą gładkie zbocze.
Choć Wydra nie usłyszał słów, Anieb przemówiła jego głosem, tym samym słabym, bezdźwięcznym głosem:
— Tylko mistrz może otworzyć drzwi. Tylko Król ma klucz.
— Klucz — powtórzył Gelluk.
Wydra stał bez ruchu. Mag nie dostrzegał go, tak jak nie widział Anieb owego dnia w wieży.
— Klucz — rzekł z napięciem Gelluk.
— Klucz kryje się w imieniu Króla.
To był skok wprost w ciemność. Które z nich to powiedziało? Gelluk czekał, dygocząc. Wciąż nie wiedział, co robić.
— Turres — powiedział po dłuższej chwili, zniżając głos do szeptu.
Wiatr zaszeleścił suchą trawą.
Nagle czarownik ruszył naprzód. Jego oczy rozbłysły.
— Otwórz się. W imię Króla! — wykrzyknął. — Jestem Tinaral!
Poruszył rękami w szybkim, pełnym mocy geście, jakby rozsuwał ciężkie zasłony. Zbocze tuż przed nim zadrżało, zakołysało się i otwarło. Szczelina z każdą chwilą stawała się szersza, głębsza. Wytrysnęła z niej woda, obmywając stopy maga.
Gelluk cofnął się zaskoczony i gwałtownie poruszył ręką. Tym gestem odepchnął strumień, tak jak wiatr odpycha strugę wody z fontanny. Rana w ziemi sięgała coraz głębiej, ukazując lśniącą warstwę miki, która po chwili pękła z donośnym trzaskiem. Pod nią kryła się ciemność.
Czarownik postąpił krok naprzód.
— Przybywam — rzekł z radością i wzruszeniem. Bez lęku wkroczył w szczelinę w ziemi. Wokół jego dłoni i głowy tańczyło białe światło. Jednak zawahał się przy krawędzi pękniętego dachu groty. Nie dostrzegł żadnej drogi w dół.
W tym momencie Anieb wykrzyknęła głosem Wydry:
— Tinaralu, wchodź!
Chwiejąc się gwałtownie, czarnoksiężnik próbował się odwrócić. Stracił równowagę na niepewnej krawędzi i runął w ciemność. Szkarłatny płaszcz wydął się wokół niego. Magiczne światło rozbłysło niczym spadająca gwiazda.
— Zasklep się, matko! — krzyknął Wydra, opadając na kolana. Dłonie przytknął do ziemi, do krawędzi szczeliny. — Ulecz się, bądź zdrowa — błagał, prosił, wymawiając w Mowie Tworzenia słowa, których nie znał, póki ich nie wypowiedział. — Bądź cała, matko.
Pęknięta ziemia poruszyła się, brzegi szczeliny zbliżyły się do siebie, zarosły. Pozostał tylko czerwony ślad, blizna pośród ziemi, żwiru i trawy.
Wiatr szeleścił suchymi liśćmi na gałęziach karłowatych dębów. Słońce skryło się za wzgórzem. Na niebo wypłynął niski wał szarych chmur.
Wydra przycupnął u stóp wzgórza. Był sam.
Chmury pociemniały. Na dolinę spadł deszcz, spłukując kurz z trawy. Ponad chmurami słońce schodziło wolno po zachodnich schodach jasnego domu niebios.
W końcu Wydra uniósł głowę. Był przemoknięty, zmarznięty, oszołomiony. Skąd się tu wziął? Coś zgubił. Musiał to odszukać. Nie wiedział co, ale znajdowało się to w ognistej wieży, gdzie kamienne stopnie wiodą w górę pośród dymu i oparów. Musiał tam iść. Dźwignął się z ziemi i powłócząc nogami, niepewnym krokiem ruszył w głąb doliny.
Читать дальше