— Wejdź do środka, tam wszystko opowiesz — rzekł i dodał, zwracając się do strażników: — Postarajcie się, żeby ktoś się zajął tymi biednymi końmi. Trzeba je nakarmić i napoić.
— Tylko niezbyt obficie, jeśli można prosić — wtrącił szybko Will. — Nie za wiele ziarna i nieco wody, poza tym może dobrze byłoby je wytrzeć z potu. Wkrótce znów ich będę potrzebował.
Rodney uniósł nieco brwi. Zarówno Will, jak i oba wierzchowce kwalifikowali się do długiego wypoczynku.
— Czyli masz wiele pilnych spraw — zauważył. — No już, zajmijcie się tymi końmi — rzucił w stronę strażników. — I każcie przynieść do gabinetu barona Aralda jakieś jedzenie. A nie zapomnijcie o dzbanku zimnego mleka!
***
Obaj rycerze aż gwizdnęli ze zdziwienia, słysząc wieści opowiedziane przez Willa. Wiedzieli już, rzecz jasna, iż Morgarath szykuje się do wojny, i baron zdążył rozesłać wici do swych lenników, by zebrać własne wojska, konnych rycerzy zarówno zbrojnych, jak i pieszych. Jednak wiadomości o kalkarach były dla nich wielkim zaskoczeniem. Nikt dotąd w Zamku Redmont o nich nie słyszał.
— A więc powiadasz, że zdaniem Halta mogą chcieć podnieść rękę na samego króla? — spytał baron Arald, gdy Will skończył swą opowieść. Chłopak skinął głową i zawahał się przez moment, nim dodał:
— Tak, panie. Myślę jednak, że jest i inna możliwość. Umilkł, onieśmielony, ale baron dał mu znak, żeby mówił dalej, więc Will w końcu wypowiedział na głos podejrzenie, które narastało w jego głowie przez całą długą noc i dzień.
— Panie… zdaje mi się, że mogą zasadzać się także na Halta.
Gdy już padły te słowa, pożałował ich i zawstydził się. Jednak, ku jego zaskoczeniu, baron Arald nie zbył ich śmiechem lub lekceważącym machnięciem ręki. Przeciwnie, wyraźnie zastanawiał się nad nimi, skrobiąc się po brodzie.
— Mów dalej — ponaglił Willa, pragnąc usłyszeć, co doprowadziło go do takiego wniosku.
— Wygląda na to — tak mówi Halt — że Morgarath nie tylko chce osłabić nasze dowództwo, ale i szuka zemsty. Chce unicestwić tych, którzy ostatnim razem go pokonali. Pomyślałem więc sobie, że w pewnym sensie to właśnie Halt narobił mu najwięcej szkód podczas tamtej wojny.
— Trudno zaprzeczyć — zauważył sir Rodney.
— Pomyślałem więc też, że, być może, kalkary wiedzą o naszej obecności. Ten tubylec z Równiny miał mnóstwo czasu i mógł im o nas powiedzieć. Być może starają się wywieść Halta w pole, prowadząc go za sobą, aż znajdą miejsce odpowiednie na zasadzkę. Jemu zdaje się, że to on na nie poluje, a w rzeczywistości sam jest zwierzyną w tych łowach.
— Zaś ruiny Gorlanu byłyby idealnym miejscem do tego celu — przyznał Arald. — Pośród rumowiska mogą go dopaść, nim zdąży posłużyć się łukiem. No cóż, Rodneyu, szkoda czasu. Wyruszamy natychmiast, ty i ja. Raczej półpancerz i kolczuga niż ciężka zbroja. W ten sposób dotrzemy tam szybciej. Kopie, topory i miecze dwuręczne. Każdy z nas weźmie po dwa konie, za przykładem obecnego tu Willa. Wyruszamy za godzinę. Poleć Karelowi, by zebrał jeszcze dziesięciu rycerzy i niech jak najszybciej ruszają naszym śladem.
— Tak, panie — odparł Mistrz Sztuk Walki. Baron Arald zwrócił się do Willa:
— Świetnie się spisałeś, Willu. Teraz my zajmiemy się tą sprawą, a ty… Cóż, odnoszę wrażenie, że dobrze zrobiłoby ci osiem godzin snu.
Will wyprostował się na baczność, choć bolał go każdy mięsień, staw i ścięgno.
— Chciałbym udać się z wami, panie — oznajmił. Natychmiast zorientował się, że baron się temu sprzeciwi, więc dodał szybko: — Panie, nikt z nas nie wie, co może się zdarzyć, a tam gdzieś po drodze jest Gilan, pieszo. Poza tym… — zawahał się.
— Mów, Willu — rzekł cicho baron. Gdy chłopak uniósł wzrok, by spojrzeć na władcę, Arald dostrzegł w jego oczach nieugięte postanowienie.
— Halt jest moim mistrzem, panie, i grozi mu niebezpieczeństwo. Moje miejsce jest u jego boku — dokończył.
Baron zastanowił się przez ułamek sekundy, a w następnej chwili podjął decyzję.
— W takim razie pojedziesz z nami. Nie zmienia to faktu, że przez godzinę możesz wypocząć. Tutaj jest łóżko. Tam, za zasłoną — wskazał część gabinetu oddzieloną draperią. — Połóż się.
— Tak, panie — odrzekł wdzięczny Will. Oczy piekły go, jakby ktoś sypnął mu w nie garść piasku. Jeszcze nigdy z taką rozkoszą nie spełnił wydanego mu polecenia.
Tego popołudnia Will czuł się już tak, jakby spędził w siodle całe życie. Dotykał stopami ziemi tylko podczas krótkich przerw, by przesiąść się z jednego konia na drugiego.
Chwila, by poluzować popręgi siodła jednego konia, zacisnąć mocniej popręgi drugiego, wskoczyć na siodło i znów ruszyć przed siebie. Raz jeszcze nie mógł nadziwić się, jak wytrzymałe były te małe, kudłate koniki, Wyrwij i Blaze, które nadal, mimo tak wyczerpującej drogi, bez trudu były w stanie utrzymać równomierne tempo. Musiał je nawet nieco hamować, by nie prześcignęły bojowych rumaków, których dosiadali rycerze. Tamte konie były wielkie, silne i z pewnością świetnie spisywały się w bitwie, nie potrafiły jednak dotrzymać kroku małym kudłatym konikom zwiadowców, choć przecież były wypoczęte, nim baron, sir Rodney i Will wyruszyli w drogę z Zamku Redmont.
Jechali w milczeniu. Żaden z nich nie był w nastroju na czcze pogawędki, a zresztą i tak niełatwo by im było wzajemnie się usłyszeć pośród łomotu kopyt czterech ciężkich bojowych koni oraz metalicznego brzęku zbroi.
Obaj rycerze wyposażeni byli w długie bojowe kopie o drzewcach z twardego jesionu, długości ponad trzy metry, zakończonych ciężkim, żelaznym grotem. Ponadto każdy z nich miał przytroczony do siodła dwuręczny miecz — przy którym noszony na co dzień przez rycerzy oręż wydawał się mały jak zabawka. Dodatkowo sir Rodney miał zawieszony u siodła ciężki topór bojowy. Największą jednak ufność obaj rycerze pokładali w swych kopiach, dawały bowiem możność utrzymania kalkarów na dystans, zmniejszając tym samym ryzyko dostania się przez któregoś z nich w zasięg ich paraliżującego spojrzenia. Uważano, że jest ono niebezpieczne tylko z niewielkiej odległości. Jeśli nie widziało się wyraźnie oczu bestii, ich spojrzenie nie przejmowało już tak przemożnym i obezwładniającym lękiem.
Słońce szybko chyliło się ku zachodowi, wydłużając cienie, padające przed nimi. Arald rzucił okiem przez ramię na zachodzące słońce i zawołał do chłopca:
— Ile do zmierzchu, Willu?
Will odwrócił się w siodle i zmarszczył brwi, spoglądając na obniżającą się ognistą kulę.
— Niecała godzina, panie.
Baron pokręcił głową z niezadowoleniem.
— W takim razie niełatwo będzie nam zdążyć przed nocą — stwierdził. Spiął ostrogami swego konia, który przyspieszył biegu. Wyrwij i Blaze bez trudu dostosowały się do nowej prędkości. Nikt nie chciał mieć do czynienia z kalkarami po zapadnięciu zmroku.
Godzinny odpoczynek na zamku pomógł Willowi zregenerować siły, ale teraz wydawało się, że drzemka w łożu barona miała miejsce całe wieki temu, w jakimś innym życiu. Przed wyruszeniem w podróż, gdy dosiadali koni, opuszczając Zamek Redmont, Arald w kilku zwięzłych słowach wyjaśnił, jak zamierza zabrać się do rozprawienia się z kalkarami. Jeśli zastaną je w ruinach Gorlanu, Will ma się trzymać z tyłu, tymczasem baron i sir Rodney zaatakują oba potwory. Nie było mowy o żadnej subtelnej taktyce, jedynie o brawurowym ataku, który mógł zaskoczyć zabójców dzięki szybkości i determinacji.
Читать дальше