— Wystarczy ci wino, czy może chciałeś coś innego? — zapytał Skaurus ostro. Natychmiast zrobiło mu się wstyd; czyż stoicyzm nie nauczał, by szanować każdego człowieka takiego jakim jest, nieważne czy złym, czy dobrym? Jeżeli Styppes za bardzo kochał wino, pogardzanie nim na pewno tego nie zmieni.
Marek spróbował ponownie, tym razem bez sarkazmu.
— W czym mogę ci pomóc. Ja lub moi ludzie?
— Wątpię, żeby to było możliwe — odpowiedział Styppes, na nowo budząc uprzedzenia Marka. — To mnie kazano pomóc wam. — Jego kwaśna mina nie świadczyła o tym, by podejmował się tego zadania z przyjemnością.
Kapłan był doświadczonym pijakiem. Mówił wyraźnie i pewnie się poruszał. Tylko lekkie zaróżowienie na jego raczej bladej twarzy zdradzało obecność wina, które wlał w siebie. Popijając ze swojego kubka, Skaurus całą siłą woli opanował złość.
— Ach tak? Kto ci rozkazał? — zapytał, starając się nie zdradzić najmniejszego zainteresowania. Im wcześniej ta gąbka w niebieskiej todze pójdzie sobie stąd, tym lepiej. Zastanawiał się, czy jego duchowni przyjaciele, Nepos albo patriarcha Balsaman, przysłali go tutaj, a jeśli tak, to co mieli przeciwko Rzymianom.
Ale Styppes zaskoczył go, mówiąc:
— Mertikes Zigabenos mówił, że straciłeś swojego lekarza.
— Tak, to prawda — przyznał Skaurus. Ciekawy był, jak też Gorgidas radzi sobie na stepie Par-draja. Zigabenos był dowódcą straży przybocznej Imperatora, naprawdę zdolnym i kompetentnym młodym człowiekiem. Jeżeli kapłan cieszył się jego względami, może faktycznie był coś wart.
— I cóż z tego?
— Zaproponował, żebym ofiarował ci moją pomoc. Znam się dobrze na uzdrowicielskiej sztuce Phosa, a żaden oddział Jego Wysokości nie powinien pozostać bez takiej pomocy. Nawet pełen pogan, jak twój. — Zakończył lekceważąco Styppes.
Marek zignorował tę uwagę.
— Jesteś kapłanem-uzdrowicielem? Przydzielonym do nas? — to było wszystko, co mógł wykrztusić, aby nie krzyczeć z radości. Używając siebie samych jako „kanałów” dla energii Phosa, niektórzy kapłani mogli uratować ludzi, których Gorgidas uznawał za zmarłych. Właśnie dlatego, że nie był w stanie nauczyć się ich metod, postanowił pojechać na dalekie równiny. Nepos także uzdrawiał tych, których był w stanie uzdrowić, mimo że nie był specjalistą w tej dziedzinie. Skaurus pomyślał, że człowiek o takiej profesji może okazać się cenniejszy od klejnotów.
— Przydzielony do nas? — powtórzył, chcąc jeszcze raz usłyszeć deklarację Styppesa.
— Tak. — Kapłan wciąż daleki był od entuzjazmu. Ponieważ było to dla niego normalne, jego talent wydawał mu się znacznie mniej cudowny niż Rzymianinowi. Popatrzył na koce ułożone w równą szachownicę na podłodze koszar.
— Więc będziesz miał tu dla mnie kwaterę?
— Oczywiście, cokolwiek zechcesz.
— Chciałbym więcej wina.
Nie chcąc go do siebie zrażać ani też czynić wrażenia skąpego, Marek zerwał pieczęć z kolejnego dzbana i podał go mu.
— Chciałbyś trochę? — zapytał Styppes. Gdy trybun pokręcił głową, kapłan pogardzając kubkiem, opróżnił dzban. Marek znów się zaniepokoił.
— Aaach — powiedział Styppes, gdy już skończył. Był to długi, błogi wydech. Podniósł się i zatoczył lekko; taka ilość mocnego wina, wchłoniętego w takim tempie, powaliłaby półboga.
— Przyjdę potem — powiedział. Alkohol już wyraźnie utrudniał mu mówienie.
— Muszę wziąć moje narzędzia z klasztoru i przynieść je tutaj. — Posuwając się powoli, starannie odmierzonymi krokami człowieka przywykłego do chodzenia po sporej dawce alkoholu, ruszył w kierunku wyjścia.
Zrobił zaledwie kilka kroków i odwrócił się do Marka. Patrzył na niego badawczo przez prawie minutę, a potem wyszedł, właśnie gdy Skaurus miał go zapytać, o co chodzi. Sfrustrowany Rzymianin powrócił do swoich list.
Tego wieczoru Helvis spytała go:
— Wiec jak ci się podoba ten Styppes?
— Podoba mi się? To nie ma nic do rzeczy. Czy mam jakiś wybór? Byle jaki lekarz jest lepszy niż żaden. — Zastanawiając się, do jakiego stopnia powinien być z nią szczery, Marek oparł się o cienkie drewniane przepierzenie. Dwa z czterech używanych przez legionistów budynków koszarowych podzielone zostały na mniejsze pokoje, aby zapewnić nieco prywatności tym z żołnierzy, którzy mieli żony i dzieci.
Zmarszczyła brwi, wyczuwając jego wahanie, ale zanim zadała pytanie jej czteroletni synek, Malric, odrzucił drewniany wózek, którym się bawił i zaczął śpiewać najgłośniej jak tylko potrafił sprośną videssańską piosenkę marszową:
— Mały ptaszek z żółtym dziobem…
Helvis przewróciła oczami, błękitnymi jak oczy wielu Namdalajczyków.
— Dość tego, młody człowieku. Czas do łóżka. — Mały zignorował ją śpiewając dalej, aż złapała go za kostki i podniosła. Wisiał do góry nogami, śmiejąc się piskliwie. Tunika opadła mu na głowę, więc próbował się z niej wyswobodzić. Helvis pochwyciła spojrzenie Marka:
— Połowa bitwy wygrana.
Trybun uśmiechnął się, patrząc jak ściąga spodnie z jego przybranego syna. Nawet przy tej mało eleganckiej czynności, przyjemnie było na nią popatrzeć. Jej skóra była jaśniejsza, a rysy łagodniejsze niż te typowe dla Videssańczyków, ale wydatne kości policzkowe i pełne usta nadawały jej twarzy własne piękno. Jej figura była doskonale pełna, bogate wypukłości wypełniające spódnicę i miana bluzkę ze sznurowanym stanikiem przyciągały wzrok każdego mężczyzny. Jak na razie wczesna ciąża była jeszcze niewidoczna.
Dała Malricowi lekkiego klapsa w gołą pupę:
— No już, pocałuj Marka na dobranoc, zrób siusiu i idź spać — rozkazała swym łagodnym kontraltem.
Malric grymasił i kręcił nosem, żeby sprawdzić czy matka mówiła poważnie. Następny klaps był znacznie bardziej przekonywający.
— W porządku, mamo. Już idę — powiedział i podreptał do Skaurusa. — Dobranoc tato.
Używał namdalajskiego dialektu, gdy rozmawiał z Helvis, ale do trybuna mówił po łacinie. Nauczył się języka Rzymian z dziecięcą łatwością, w ciągu niecałych dwóch lat, kiedy Marek i Helvis byli ze sobą.
— Dobranoc, synku. Śpij dobrze. — Skaurus rozwichrzył blond czuprynę chłopca, taką samą jak miał jego zmarły ojciec Hemond. Makie wysiusiał się, potem wśliznął pod koc i zamknął oczy. Własny syn Marka, Dosti, który nie miał jeszcze roku, spał w drewnianym łóżeczku opatulony ciepłymi matami. Zakwilił cicho, ale uspokoił się, gdy tylko Helvis poprawiła jego nakrycie. Od jakiegoś czasu — myślał z nadzieją trybun — spał przez całą noc.
Gdy Helvis była już pewna, że Malric zasnął, wróciła do Skaurusa.
— O co chodzi z tym kapłanem? — Przy tak bezpośrednio postawionym pytaniu, wahania Marka zniknęły.
— Nic takiego — powiedział, ale zanim Helvis mogła zrobić coś więcej niż podnieść brwi, trybun dodał:
— Oprócz tego, że jest aroganckim, chciwym, irytującym opojem. W tej chwili leży rozwalony na podłodze w jednym z budynków dla kawalerów, chrapiąc jak tartak. Wątpię, czy byłby w stanie opatrzyć ukąszenie pchły, nie mówiąc już o żadnym prawdziwym leczeniu.
Helvis zaśmiała się nerwowo, na wpół rozbawiona wadami Styppesa, na wpół zgorszona nie skrywaną pogardą Skaurusa. Była gorliwą wyznawczynią Phosa i czuła się nieswojo, słysząc złośliwości wypowiadane pod adresem kapłana jakiejkolwiek sekty. Jednak jako Namdalajka uważała Videssańczyków za heretyków, a więc w pewnym sensie odpowiedni obiekt krytyki. Ta dwuznaczność ją skonfundowała.
Читать дальше