Gwar rozmów przycichł odrobinę, kiedy do środka weszli dwaj strażnicy, ale po chwili wrócił do zwykłego poziomu. Jacyś kumple pomachali do Nobby’ego.
Kapral zauważył, że Marchewa pilnie pracuje.
— Co robisz? — zapytał zdziwiony. — Tylko bez żadnych opowiastek o matkach, jasne?
— Notuję — odparł ponuro Marchewa. — Mam notes.
— I bardzo dobrze. Spodoba ci się tutaj. Codziennie przychodzę tu na kolację.
— Jak pan pisze „w sprzeczności”, panie kapralu? — zapytał Marchewa, przewracając stronę.
— Wcale. — Nobby przeciskał się w stronę baru. W umyśle błysnęła mu rzadka iskierka wielkoduszności. — Czego chcesz się napić?
— Nie sądzę, żeby picie było rzeczą właściwą. Poza tym Mocne Napitki ogłupiają.
Wyczuł na karku czyjś przenikliwy wzrok. Obejrzał się i spojrzał w szerokie, obojętne, łagodne oblicze orangutana, który siedział przy barze z kuflem i miseczką orzeszków przed sobą. Przyjaźnie uniósł naczynie w stronę Marchewy, po czym opróżnił je hałaśliwie, układając dolną wargę w rodzaj chwytnego lejka i wydając dźwięk jak przy osuszaniu kanału.
Marchewa szturchnął Nobby’ego.
— Tam siedzi jakiś mał… — zaczął.
— Nie mów tego! Nie wymawiaj tego słowa! To bibliotekarz. Pracuje na Uniwersytecie. Wieczorami zagląda tu na kufelek.
— I ludziom to nie przeszkadza?
— A dlaczego niby? — zdumiał się Nobby. — Zawsze za siebie płaci, tak jak wszyscy.
Marchewa raz jeszcze zerknął na małpę. W jego mózgu tłoczyły się pytania, na przykład: gdzie trzyma pieniądze? Bibliotekarz pochwycił jego spojrzenie, źle je zrozumiał i delikatnie pchnął w stronę Marchewy miseczkę z orzeszkami.
Marchewa wyprostował się na całą swą imponującą wysokość i zajrzał do notatnika. Popołudnie spędzone na lekturze Praw i Przepisów Porządkowych nie poszło na marne.
— Kto jest właścicielem, gospodarzem, dzierżawcą lub dozorcą tego lokalu? — zwrócił się do Nobby’ego.
— Dozorcą? — zastanowił się niski strażnik. — Dzisiaj to będzie chyba Charley. A co?
Wskazał na wysokiego, potężnego mężczyznę o twarzy pokrytej siatką blizn; jej właściciel przerwał równe rozprowadzanie ścierką brudu po kuflach i mrugnął porozumiewawczo do Marchewy.
— Charley, to jest Marchewa — przedstawił kolegę Nobby. — Nocuje u Rosie Palm.
— Niby jak? Codziennie? — zdziwił się Charley. Marchewa odchrząknął.
— Jeśli zarządza pan tym lokalem — zaczął — to moim obowiązkiem jest poinformować, że zabieram pana do aresztu.
— Resztę z czego, przyjacielu? — spytał Charley, wciąż polerując szkło.
— Jest pan aresztowany — wyjaśnił Marchewa. — Zostaną panu przedstawione zarzuty dotyczące: jeden (punkt jeden), że dnia około osiemnastego grune’a w lokalu Pod Załatanym Bębnem przy ulicy Filigranowej a) podawał pan lub b) zezwalał na podawanie napojów alkoholowych po godzinie 12 (dwunastej) w nocy, naruszając przepisy Ustawy o Lokalach z Wyszynkiem (Godziny Otwarcia) z roku 1678, oraz jeden (punkt dwa) około osiemnastego grune’a w miejscu znanym jako Załatany Bęben przy ulicy Filigranowej podawał pan lub zezwalał na podawanie napojów alkoholowych w naczyniach o pojemności różnej od określonej przez wspomnianą wyżej Ustawę, oraz dwa (punkt jeden) około osiemnastego grune’a w lokalu Pod Załatanym Bębnem przy ulicy Filigranowej pozwalał pan klientom nosić nagą broń sieczną o długości ostrza powyżej 7 (siedmiu) cali, co narusza przepisy Rozdziału Trzeciego wymienionej Ustawy, i dwa (punkt dwa) około osiemnastego grune’a w lokalu Pod Załatanym Bębnem przy ulicy Filigranowej podawał pan napoje alkoholowe w lokalu nie przeznaczonym do sprzedaży i/lub konsumpcji wymienionych napojów, naruszając przepisy Rozdziału Trzeciego wyżej wzmiankowanej Ustawy.
Zapadła martwa cisza. Marchewa odwrócił kartkę i czytał dalej.
— Moim obowiązkiem jest także poinformowanie pana, że przed wymiarem sprawiedliwości zamierzam złożyć zeznanie, mogące doprowadzić do przedstawienia kolejnych zarzutów o naruszenie Ustawy o Zgromadzeniach Publicznych (Hazard) z roku 1567, o Lokalach Publicznych (Higiena) z 1433,1456,1463,1465, eee… i 1470 aż do 1690, a także… — zerknął z ukosa na bibliotekarza, który umiał wyczuć kłopoty i w tej chwili starał się jak najszybciej dopić swój kufel — …Ustawy o Zwierzętach Domowych i Udomowionych (Opieka i Ochrona) z roku 1673.
Milczenie, jakie nastąpiło, niosło w sobie to niezwykłe wrażenie nerwowego wyczekiwania, kiedy liczne towarzystwo pragnie się przekonać, co nastąpi za chwilę.
Charley z uśmiechem odstawił szklankę, na której brudne plamy zostały rozsmarowane do jasnego połysku, i spojrzał na Nobby’ego z góry.
Nobby starał się udawać, że jest tu zupełnie sam i że absolutnie nic go nie łączy z nikim, kto akurat mógłby stać obok i przypadkiem nosić taki sam mundur.
— O co mu chodzi ze sprawiedliwością? — spytał Charley. — Nie ma sprawiedliwości.
Zalękniony Nobby wzruszył ramionami.
— Nowy, co? — domyślił się Charley.
— Proszę nie stawiać oporu — zasugerował Marchewa.
— Osobiście nic do was nie mam — zapewnił Nobby’ego Char-ley. — To tylko… jak jej tam… Wczoraj był tu jeden mag i o tym mówił… Takie nierówne coś edukacyjne… — Zastanowił się. — Krzywa przyswajania wiedzy. Właśnie. Chodzi o krzywą przyswajania wiedzy. Detrytus, rusz swoje ciężkie dupsko i przyjdź tutaj.
Zwykle mniej więcej o tej porze w Załatanym Bębnie ktoś rzuca kuflem. I rzeczywiście, coś takiego się wydarzyło.
* * *
Kapitan Vimes biegł ulicą Krótką — najdłuższą w mieście, co ukazuje słynne z subtelności poczucie humoru w Morpork — a sierżant Colon potykał się za nim i protestował. Nobby stał przed Bębnem, przeskakując z nogi na nogę. W chwilach zagrożenia potrafił się przemieszczać z miejsca na miejsce, na pozór omijając dzielącą je przestrzeń, w sposób, który mógłby zawstydzić prosty transmiter materii.
— On się tam bije! — zawołał, chwytając kapitana za ramię.
— Całkiem sam? — spytał Vimes.
— Nie, ze wszystkimi! — krzyknął Nobby i podskoczył.
— Aha.
Sumienie podpowiadało: Jest was trzech. On nosi taki sam mundur. To jeden z twoich ludzi. Pamiętaj o biednym Gaskinie.
Inna część umysłu, znienawidzona i pogardzana, która jednak pozwoliła mu przeżyć w Straży ostatnie dziesięć lat, mówiła: Niegrzecznie jest się wtrącać. Zaczekamy, aż skończy, a potem zapytamy, czy potrzebna mu pomoc. Poza tym Straż z zasady nie miesza się do bójek. O wiele prościej jest wkroczyć później i aresztować wszystkich nieprzytomnych.
Z trzaskiem wypadło pobliskie okno, a oszołomiony zabijaka wylądował po drugiej stronie ulicy.
— Sądzę — rzekł kapitan — że trzeba działać szybko.
— Słusznie — przyznał sierżant Colon. — Tutaj człowieka może spotkać krzywda.
Przesunęli się ulicą kawałek dalej, gdzie trzaski pękającego drewna i brzęk tłuczonego szkła nie były tak głośne. Starannie unikali patrzenia sobie w oczy. Od czasu do czasu z tawerny dobiegał wrzask, a niekiedy tajemniczy dźwięk, jakby ktoś kolanem uderzył w gong.
Stali po kostki w zakłopotanym milczeniu.
— Mieliście w tym roku jakieś wakacje, sierżancie? — zapytał w końcu Vimes, kołysząc się lekko na piętach.
— Tak jest, sir. W zeszłym miesiącu wysłałem żonę do Quirmu, do ciotki.
— Podobno ładnie tam o tej porze roku.
— Tak jest.
Читать дальше