— Ciekawe. Jak masz na imię? — rzucił i poklepał zwierzaka po głowie.
— Gaspode — przedstawił się Gaspode.
Dłoń Victora znieruchomiała w pół głaśnięcia.
— Dwa pensy — mruczał pies zniechęcony. — Jedyny na tym nędznym padole pies grający na harmonijce. I dwa pensy.
To przez słońce, myślał Victor. Nie nosiłem kapelusza. Za chwilę obudzę się w chłodnej pościeli.
— Wiesz, nie grałeś za dobrze. Nie umiałem rozpoznać melodii — oświadczył, rozciągając wargi w straszliwym uśmiechu.
— Nie oczekuje się od ciebie rozpoznawania żadnej piekielnej melodii — odparł Gaspode. Usiadł i zaczął pracowicie drapać się tylną nogą za uchem. — Przecież jestem psem. Oczekuje się, że będziesz piekielnie zdumiony, fo w ogóle wydobywam z tego draństwa jakiś pisk.
Jak to wyrazić? — zastanawiał się Victor. Czy mam powiedzieć: przepraszam, ale wydało mi się, że jesteś gada… Nie, raczej nie.
— Ehm — zaczął.
…Wiesz, zastanawiał się dalej, jesteś całkiem rozmowny jak na…
Nie.
— Pchły — wyjaśnił Gaspode, zmieniając ucho i nogę. — Wściec się można.
— Rozumiem…
— I jeszcze te trolle. Nie mogę przy nich wytrzymać. Źle pachną. Przeklęte chodzące głazy. Sprófujesz takiego ugryźć, a za chwilę plujesz zęfami. To nie jest naturalne.
…Skoro już mowa o naturalności, trudno nie zauważyć…
— Ofrzydliwa pustynia, cała ta okolica — stwierdził Gaspode. …Jesteś gadającym psem!
— Przypuszczam, że się zastanawiasz, jakim cudem potrafię mówić. — Gaspode znowu zwrócił na Victora swe przenikliwe oczy.
— Nawet mi to nie przyszło do głowy — zapewnił Victor.
— Mnie też nie. Dopiero parę tygodni temu. Przez całe życie nie wymówiłem ani jednego nędznego słowa. W mieście pracowałem dla jednego gościa. Sztuczki i różne takie. Trzymałem piłkę na nosie. Chodziłem na tylnych łapach. Skakałem przez ofręcz. Potem chodziłem dookoła z kapeluszem w pysku. No wiesz: showfiznes. Aż raz taka fafa klepie mnie po głowie i mówi: „Ojej, jaki śliczny pieseczek, wygląda, jakby rozumiał każde nasze słowo”. A a myślę: „Daj spokój, paniusiu, nie chce mi się już nawet prófować” i słyszę te słowa, jak wyfiegają mi z pyska. Złapałem tylko kapelusz i wiałem co sił, póki tamci się gapili.
— Dlaczego? — zdziwił się Victor. Gaspode przewrócił oczami.
— A jakie życie czeka prawdziwego gadającego psa? W ogóle nie powinienem otwierać tej swojej głupiej paszczy.
— Przecież ze mną rozmawiasz — zauważył Victor. Gaspode spojrzał na niego chytrze.
— Nify tak, ale sprófuj to komuś opowiedzieć. Poza tym jesteś w porządku. Dofrze ci z oczy patrzy. Poznam takiego na milę.
— Niby co to ma znaczyć?
— Wydaje ci się, że nie panujesz nad swoim losem, co? I jeszcze, że coś innego prófuje za ciefie myśleć. Zgadiem?
— Na bogów…
— I przez to wyglądasz trochę na nawiedzonego. — Gaspode podniósł kapelusz. — Dwa pensy — wymamrotał niewyraźnie. — Nify i tak nie mam jak ich wydawać, ale… dwa pensy…
Po psiemu wzruszył ramionami.
— Jak wyglądam na nawiedzonego? — dopytywał się Victor.
— Wszyscy tak wyglądacie. Wielu wezwano, nielicznych wyfrano. Coś w tym sensie.
— Jak wyglądam?
— Jakfyś został powołany, ale nie wiesz dlaczego. — Gaspode znowu podrapał się w ucho. — Widziałem, jak grasz Cohena Farfarzyń-cę — dodał.
— Ee… I co o tym myślisz?
— Moim zdaniem, dopóki stary Cohen się o tym nie dowie, nic ci chyfa nie grozi.
* * *
— Pytałem, jak dawno tu był! — krzyknął Dibbler.
Na maleńkiej scenie Ruby gruchała coś głosem podobnym do syreny statku we mgle i w poważnych kłopotach.
— GrooOOowwonnogghrhhooOOo… [6] NAPISY: „I znuff czuję miioszcz” (dosł.: przeżywam miłe uczucie jak po walnięciu kamieniem w głowę przez Chondrodyta, trollowego boga miłości). Uwaga: Chondrodyta nie należy mylić z Gigalitem, trollowym bogiem, który zsyła na trolle mądrość, waląc je kamieniem w głowę, ani Silikarusem, trollowym bogiem, który sprowadza na trolle szczęście, waląc je kamieniem w głowę, ani też z ludowym bohaterem Monolitem, który jako pierwszy wyrwał bogom tajemnicę kamieni.
— Dopiero co wyszedł! — ryknął Skallin. — Chcę posłuchać tej piosenki, dobrze?
— …OowoowgrhffrghooOOo… [7] NAPISY: „Bo ja jestem tylko po to, by kochacz mnie” (dosł.: obrywać kamieniem po głowie od Chondrodyta).
Gardło Sobie Podrzynam szturchnął Detrytusa, który usiadł na ławie i patrzył, szeroko rozdziawiwszy usta. Życie starego trolla było do tej chwili całkiem proste; ludzie płacili mu pieniądze, a on bił innych ludzi.
Teraz wszystko zaczynało się komplikować; Ruby mrugnęła do niego. Dziwne, nieznane dotąd emocje szalały w zmaltretowanym sercu Detrytusa.
— …groooOOOooohoofooOOoo… [8] NAPISY: J poza tym nie czynię nitz wientzej”.
— Idziemy — warknął Gardło.
Detrytus podniósł się ciężko i raz jeszcze tęsknie spojrzał na scenę.
— …ooOOOgooOOmoo. OOhhhooo… [9] NAPISY: „Nitz wientzej. Mój wielki chłopcze”.
I Ruby posłała mu całusa. Detrytus zarumienił się jak świeżo oszlifowany granat.
* * *
Gaspode poprowadził go z zaułka i dalej, przez ponure pustkowie karłowatych krzewów i skąpej, pożółkłej trawy, już poza miastem.
— W tym miejscu dzieje się coś niedofrego — mruczał.
— Jest inne — zaprotestował Victor. — Dlaczego od razu niedobre?
Gaspode spojrzał na niego, jakby miał ochotę splunąć.
— Weźmy na przykład mnie — mówił dalej, nie zwracając uwagi na słowa Victora. — Pies. Przez całe życie nie marzyłem o niczym, prócz gonienia różnych rzeczy. I seksu, ma się rozumieć. A tu nagle przychodzą do mnie sny. W kolorze. Przeraziły mnie śmiertelnie. Nigdy jeszcze nie widziałem kolorów, rozumiesz? Psy widzą na czarno-fiało; pewnie to wiesz, skoro jesteś taki oczytany. Czerwony naprawdę mną wstrząsnął, mówię ci. Przez całe życie wierzysz, że twój ofiad jest fiały jak kość, z różnymi odcieniami szarości, aż nagle się okazuje, że przez lata jadałeś te potworne, czerwone i fioletowe ochłapy.
— Jakie sny? — zapytał Victor.
— To dość krępujące. W jednym na przykład jest taki most, co go porwała rzeka, a ja muszę fiec i wyszczekać ostrzeżenie. Alfo inny, kiedy w jakimś domu wyfucha pożar, a ja wyciągam dzieciaki. I jeszcze, kiedy inne dzieciaki gufią się w jaskiniach, a ja je znajduję i doprowadzam ratowników… A przecież nie cierpię dzieciaków. Rozumiesz, mam już siedem lat, stwardnienie podeszew, łupież i pchły jak nie wiem co. Nie muszę zostawać fohaterem, jak tylko zasnę.
— Niech to… Życie jest ciekawe — stwierdził Victor. — Kiedy ogląda sieje z perspektywy kogoś innego.
Gaspode zerknął na niego zaropiałym żółtym okiem.
— Ehm… Dokąd właściwie idziemy? — spytał Victor.
— Spotkać się z paroma osofami ze Świętego Gaju. Fo tu naprawdę dzieje się coś dziwnego.
— Na wzgórze? Nie wiedziałem, że tam mieszkają jacyś ludzie.
— To nie są ludzie — odparł Gaspode.
* * *
Małe ognisko płonęło na zboczu wzgórza Świętego Gaju. Victor rozpalił je, bo… no, bo dodawało otuchy. Bo takie rzeczy robią ludzie. Koniecznie musiał sobie przypominać, że jest człowiekiem, i to prawdopodobnie nie obłąkanym.
Nie o to chodzi, że rozmawiał z psem. Ludzie często rozmawiają z psami. Każdy może rozmawiać z kotem. A nawet z królikiem. Ale rozmowę z myszą i kaczorem należy uznać za nieco dziwną.
Читать дальше