— Aha. Już wiem. Słyszałem, że magowie w Ankh ciągle przypadkiem wyrywają dziury w materii rzeczywistości, co ją tam trzymają, a potem jakieś okropne stwory wyłażą z Piekielnych Wymiarów. Wielkie paskudy, mają po dziesięć oczu i więcej nóg niż zespół tańca morris. — Ścisnął swój młot nr 5. — Nie przejmuj się, mamo. Jak tylko wystawią tu głowy, zaraz je…
— Nie, to nie to. Tamte żyją na zewnątrz. Ale Oni żyją… zaraz obok.
Jason nie pojmował.
Niania wzruszyła ramionami. Prędzej czy później i tak musi komuś powiedzieć.
— Panowie i Damy — rzekła.
— A kto to jest?
Rozejrzała się. Była przecież w kuźni. Kuźnia stała tutaj, zanim jeszcze wzniesiono zamek, zanim w ogóle powstało królestwo. Wszędzie wisiały podkowy. Żelazo wniknęło w same ściany. Kuźnia nie była miejscem, gdzie żelazo po prostu leży, ale miejscem, gdzie umiera i odradza się na nowo. Jeśli tutaj nie można wymówić pewnych słów, to już nigdzie.
Mimo to wolała tego nie robić.
— No wiesz — powiedziała. — Piękny Lud. Szlachetni. Gwiaździści. Promieniści. Wiesz przecież.
— Co?
Niania na wszelki wypadek oparła dłoń o kowadło i wymówiła słowo.
Zmarszczone czoło Jasona wygładziło się z prędkością wschodu słońca.
— Oni? — upewnił się. — Ale przecież są dobrzy i…
— Widzisz? — przerwała mu niania. — Wiedziałam, że wszystko przekręcisz.
* * *
— Ile? — nie dowierzał Ridcully. Woźnica wzruszył ramionami.
— Bierzecie czy nie?
— Przykro mi, panie nadrektorze — wtrącił Stibbons. — To jedyny dyliżans.
— Pięćdziesiąt dolarów od osoby to rozbój w biały dzień!
— Nie — zaprzeczył woźnica cierpliwie i wyjaśnił autorytatywnym głosem człowieka doświadczonego: — Rozbój w biały dzień jest wtedy, kiedy ktoś wychodzi na drogę i mierzy do nas z łuku, a potem jego koledzy wyskakują zza drzew i skał, i zabierają wszystkie nasze pieniądze i bagaże. Istnieje też rozbój w ciemną noc, całkiem podobny do rozboju w biały dzień, tyle że podpalają dyliżans, żeby widzieć, co rabują. Rozbój w szary zmierzch za to, taki typowy rozbój w szary zmierzch, polega na…
— Chcesz powiedzieć — upewnił się Ridcully — że rabunek jest wliczony w cenę?
— Gildia Bandytów — wyjaśnił woźnica. — Czterdzieści dolarów od głowy. Stała stawka.
— A co będzie, jeśli nie zapłacimy?
— To na stałe kończycie bez głowy. Magowie zebrali się w ciasną grupkę.
— Mam sto pięćdziesiąt dolarów — oznajmił Ridcully. — Nie możemy wyjąć z sejfu więcej, bo kwestor zjadł wczoraj klucz.
— Czy mogę wypróbować pewien sposób? — zapytał Myślak.
— Zgoda.
Myślak obdarzył woźnicę promiennym uśmiechem.
— Zwierzęta jadą za darmo? — zapytał.
— Uuk?
* * *
Niania Ogg sunęła kilka stóp nad leśną dróżką. Brała zakręty tak ostro, że butami zaczepiała o liście. Zeskoczyła przed chatką babci Weatherwax, zanim jeszcze wyłączyła miotłę, która przefrunęła kawałek i wbiła się w wygódkę.
Drzwi były otwarte. Niania Ogg zajrzała do spiżarni, po czym wbiegła na wąskie schody.
Babcia Weatherwax leżała wyciągnięta sztywno na łóżku. Twarz miała szarą, a skórę zimną.
Znajdowano ją już w takim stanie i wtedy robił się rwetes. Teraz więc uspokajała gości, choć kusiła los, zawsze trzymając w sztywnych palcach małą kartkę z ręcznie wykonanym napisem:
NIE JESTEM MARTFA.
Okno stało otworem, podparte kawałkiem drewna.
— Aha — powiedziała niania, głównie po to, żeby dodać sobie odwagi. — Widzę, że wyszłaś. No to, no to, no to postawię wodę, dobrze, i zaczekam, aż wrócisz.
Talent Esme do Pożyczania zawsze ją niepokoił. Dobrze jest przejmować umysły zwierząt i różnych innych, ale zbyt wiele czarownic nie wracało z takich wypraw. Przez kilka lat niania wykładała kawałki tłuszczu i skórki boczku dla pewnej sikorki, bo na pewno była to stara babcia Prostalute, która kiedyś wyruszyła na Pożyczanie i nigdy nie powróciła. O ile czarownica może cokolwiek uznać za nienaturalne, niania Ogg to właśnie za nienaturalne uznawała.
Wróciła do spiżarni i spuściła wiadro do studni. Tym razem pamiętała, że zanim postawi kociołek na ogniu, trzeba wyłowić kijanki.
Potem zaczęła obserwować ogród.
Po chwili coś małego przemknęło nad ziemią w stronę otwartego okna na pięterku.
Niania nalała herbaty. Starannie nabrała łyżeczkę cukru, wysypała resztę do swojego kubka, wsypała do cukiernicy łyżeczkę, postawiła kubki na tacy i wspięła się na schody.
Babcia Weatherwax siedziała na łóżku.
Niania rozejrzała się. Z belki pod sufitem zwisał duży nietoperz.
Babcia Weatherwax roztarta uszy.
— Ustaw pod nim nocnik, Gytho — poprosiła. — Te łobuzy lubią sobie ulżyć na dywan.
Niania sięgnęła po najbardziej dyskretny element zastawy sypialnej babci Weatherwax i pchnęła go nogą po dywanie.
— Przyniosłam ci herbatę.
— Bardzo dobrze. Ciągle czuję ćmy w ustach.
— Myślałam, że nocą wybierasz sowę.
— Tak, ale potem przez parę dni człowiek próbuje kręcić głową dookoła — wyjaśniła babcia. — Nietoperz przynajmniej zawsze patrzy w tę samą stronę. Próbowałam też królików, ale mają fatalną pamięć. Poza tym sama wiesz, o czym bez przerwy myślą. Są z tego znane.
— O trawie.
— Właśnie.
— Odkryłaś coś? — spytała niania.
— Chodzi tam z pół tuzina ludzi. Zawsze podczas pełni — odparła babcia. — Dziewczyny, sądząc po figurze. Z nietoperzami widzi się tylko sylwetki.
— Dobrze sobie poradziłaś — pochwaliła ją ostrożnie niania. — Dziewczyny z okolicy, jak przypuszczam?
— Pewnie tak. Nie używały mioteł. Niania Ogg westchnęła.
— To Agnes Nitt, córka starej Trzypensówki — powiedziała. — I dziewucha Tockleyów. I parę innych.
Babcia Weatherwax patrzyła na nią z otwartymi ustami.
— Spytałam naszego Jasona — wyjaśniła niania. — Przepraszam. Nietoperz beknął. Babcia elegancko zasłoniła usta dłonią.
— Jestem stara i głupia, prawda? — odezwała się po chwili.
— Nie, skąd — uspokoiła ją niania. — Pożyczanie to trudna sztuka, a ty jesteś w niej świetna.
— Zarozumiała jestem i tyle. Dawno temu też bym pomyślała, żeby kogoś spytać, zamiast włóczyć się jako nietoperz.
— Nasz Jason by ci nie powiedział. Zdradził wszystko mnie, bo wie, że zmieniłabym mu życie w piekło. Po to przecież są matki.
— Tracę rozeznanie, ot co. Starzeję się, Gytho.
— Jesteś tak stara, jak się czujesz. Zawsze to powtarzam.
— O to mi właśnie chodziło. Niania Ogg zmartwiła się wyraźnie.
— Pomyśl — ciągnęła babcia. — Gdyby tu była Magrat, zobaczyłaby, że postępuję niemądrze.
— Na razie siedzi bezpiecznie w zamku — uspokoiła ją niania. — Uczy się, jak być królową.
— Królowanie ma przynajmniej tę zaletę — zauważyła babcia — że nikt nic nie powie, jeśli zrobisz coś nie tak. To musi być słuszne, bo właśnie ty tak robisz.
— Zabawna rzecz z tym królowaniem — zgodziła się niania. — Działa jak magia. Bierzesz dziewuchę z tyłkiem jak dwa prosiaki w worku i powietrzem w głowie, a potem wychodzi za jakiegoś króla czy księcia albo kogoś i nagle staje się promienną księżniczką. Zabawna historia.
— Ale kłaniać się przed nią nie będę. To pewne.
— I tak się nikomu nie kłaniasz. Nie kłaniałaś się staremu królowi. Młodemu Verence’owi ledwie skiniesz głową. Nikomu i tyle.
Читать дальше