— Ty… masz być… — zaczął Vimes, obierając każde słowo niczym posępne grono gniewu.
— Mówiłem, że dostanie pan szału — przypomniał Nobby. — I Fred Colon też mówił, że dostanie pan szału.
— Dlaczego jesteś…
— Ciągnęliśmy losy, sir.
— I przegrałeś?
Nobby wiercił się pod wzrokiem komendanta.
— Właściwie… nie, nie całkiem przegrałem. Niedokładnie. Bardziej tak jakby wygrałem, sir. Wszyscy chcieli go zagrać. Wiadomo, dostaje się konia, dobry kostium i wszystko, sir. No i przecież był królem, kiedy się zastanowić.
— Ten człowiek był potworem!
— No ale to się działo bardzo dawno temu, sir — przekonywał Nobby.
Vimes uspokoił się trochę.
— A kto wyciągnął los Kamiennej Gęby Vimesa?
— No więc… tego…
— Nobby!
Nobby zwiesił głowę.
— Nikt, sir. Nikt nie chciał go zagrać, sir. — Kapral przełknął ślinę, po czym mówił dalej prędko, jak człowiek, który chce już mieć za sobą najgorsze: — Dlatego zrobimy taką kukłę ze słomy, sir, żeby ładnie się paliła, kiedy wieczorem wrzucimy ją do ogniska. I będą fajerwerki, sir — dodał z przerażającą pewnością.
Twarz Vimesa znieruchomiała. Nobby wolał, kiedy ludzie krzyczeli. Na niego prawie zawsze ktoś krzyczał. Z krzykiem sobie radził.
— Nikt nie chciał być Kamienną Gębą Vimesem — rzekł lodowatym tonem Vimes.
— Z powodu tego, że był po stronie przegranych, sir.
— Przegranych? Żelaznogłowi Vimesa zwyciężyli. On sam przez sześć miesięcy rządził miastem.
Nobby znowu zaczął się wiercić.
— Niby tak, ale… Wszyscy w Towarzystwie Re-Kreacji Historii uważają, że nie powinien, sir. Mówią, że tylko miał szczęście. W końcu siły króla miały przewagę dziesięciu na jednego, a on miał kurzajki, sir. I w ogóle drań był z niego, jak się zastanowić. Odrąbał królowi głowę, sir. Trzeba być paskudnym typem, żeby zrobić coś takiego, sir. Za pańskim przeproszeniem, panie Vimes.
Vimes pokręcił głową. W końcu jakie to ma znaczenie? (Ale miało, gdzieś w głębi). Wszystko to działo się dawno temu. Nieważne, co o tym myśli banda zwariowanych romantyków. Fakty to fakty.
— Dobrze, rozumiem — rzekł. — To właściwie nawet zabawne. Bo mam ci jeszcze coś do powiedzenia, Nobby.
— Tak, sir? — spytał Nobby z wyraźną ulgą.
— Pamiętasz swojego ojca?
Nobby wyglądał, jakby znowu miał wpaść w panikę.
— Co to za pytanie, żeby je tak nagle komuś zadać, sir?
— Zwykła towarzyska ciekawość.
— Starego Sconnera, sir? Nie za bardzo, sir. Nie widywałem go często, chyba tylko wtedy, kiedy żandarmi przychodzili, żeby go wywlec ze strychu.
— A wiesz coś na temat swoich, hm, antenatów?
— To zwykłe kłamstwo, sir. Nie mam żadnych antenatów, nieważne, co ludzie mówią.
— Aha. Dobrze. Hm… Tak naprawdę nie wiesz, co to znaczy „antenat”, co, Nobby?
Nobby poruszył się niespokojnie. Nie lubił być wypytywany przez policjantów, zwłaszcza że sam był jednym z nich.
— Nie tak dokładnie, sir.
— Nikt ci nigdy nie opowiadał o twoich praszczurach? — Na twarzy Nobby’ego znowu pojawił się wyraz lęku, więc Vimes dodał szybko: — O twoich przodkach?
— Tylko o starym Sconnerze, sir. Sir… jeśli to wszystko ma prowadzić do pytania o te worki warzyw, co zginęły ze sklepu przy Kopalni Melasy, to nie byłem nawet w pobliżu…
Vimes machnął ręką.
— Nie zostawił ci… czegoś? Czegokolwiek?
— Tylko parę blizn, sir. I mój dziwny łokieć, co czasem boli na zmianę pogody. Zawsze sobie przypominam starego Sconnera, kiedy wiatr wieje od Osi.
— Aha. No tak.
— No i to, ma się rozumieć. — Nobby wsunął rękę pod rdzewiejący napierśnik.
To także było zdumiewające. Nawet pancerz sierżanta Colona mógł połyskiwać, choć nie aż błyszczeć. Ale dowolny metal znajdujący się blisko skóry Nobby’ego szybko ulegał korozji.
Kapral wyciągnął rzemień zawiązany na szyi. Wisiał na nim złoty pierścień. Mimo że złoto nie rdzewieje, pierścień pokryty był patyną.
— Zostawił mi to, kiedy leżał na łożu śmierci — wyjaśnił Nobby. — Kiedy mówię „zostawił”…
— Powiedział coś wtedy?
— No tak, rzeczywiście. Powiedział „Oddaj to, mały łobuzie!”, sir. Widzi pan, nosił go na rzemyku na szyi, tak jak ja. To właściwie nie jest normalny pierścień. Już dawno bym go opchnął, ale to jedyna pamiątka, jaką mam po nim. I jeszcze kiedy wiatr wieje od Osi.
Vimes wziął pierścień i potarł go palcem. Był to pierścień rodowy, z herbem. Czas, warunki oraz bezpośrednia bliskość ciała kaprala Nobbsa uczyniły wizerunek całkiem nieczytelnym.
— Jesteś arystokratą, Nobby.
Nobby pokiwał głową.
— Ale mam na to specjalny szampon, sir.
Vimes westchnął. Był człowiekiem uczciwym. Zawsze miał wrażenie, że to jedna z poważniejszych skaz jego charakteru.
— Kiedy znajdziesz wolną chwilę, podskocz do Kolegium Heraldycznego przy Mokociej, dobrze? Weź ze sobą ten pierścień i powiedz, że ja cię przysłałem.
— Ehm…
— Wszystko w porządku, Nobby. Nie będziesz miał żadnych kłopotów. Nie jako takich.
— Jeśli pan tak twierdzi, sir.
— I możesz sobie darować to „sir”, Nobby.
— Tak jest, sir.
Kiedy kapral wyszedł, Vimes sięgnął za biurko i wyjął zużyty egzemplarz „Herbarza Niemózgiego”, czy też — jak sam o nim myślał — przewodnika po klasach przestępczych. Na wyblakłych stronach książki nie można było znaleźć mieszkańców slumsów, ale można było tych, co im wynajmowali mieszkania. I chociaż mieszkanie w ruderze w slumsie uznawano za całkiem przekonujący dowód przestępczych skłonności, z jakiegoś powodu posiadanie całej ulicy takich ruder gwarantowało człowiekowi zaproszenia do najlepszego towarzystwa.
Ostatnio miał wrażenie, że nowe wydanie ukazuje się niemal co tydzień. Smok przynajmniej co do tego miał rację: wszyscy w Ankh-Morpork nagle zapragnęli własnych rodowych znaków, choć wcale się z nimi nie rodzili.
Poszukał „de Nobbes”.
Było nawet to nieszczęsne godło. Z jednej strony tarczę podpierał hipopotam, zapewne jeden z królewskich hipopotamów Ankh-Morpork, a zatem przodek Rodericka i Keitha. Po drugiej stronie stał jakiś byk z bardzo nobbsowym wyrazem twarzy. Trzymał złoty ankh, który — jako że był elementem herbu Nobby’ego — prawdopodobnie został gdzieś skradziony. Sama tarcza była czerwono-zielona. Na białym pasie umieszczono pięć jabłek; nie było jasne, co właściwie mają wspólnego z rzemiosłem wojennym. Może tworzyły jakieś zabawne wizualne skojarzenie albo grę słów, która powodowała, że w Ankhmorporskim Królewskim Kolegium Heraldycznym turlali się po podłodze i klepali po udach ze śmiechu. Chociaż gdyby Smok Herbowy Królewski klepnął się za mocno, pewnie odpadłaby mu noga.
Nietrudno było sobie wyobrazić nobilitowanego Nobby’ego. Ponieważ zupełnie sobie nie radził z myśleniem w większej skali. Wślizgiwał się w różne miejsca i podkradał rzeczy niewiele warte. Gdyby wślizgiwał się bokiem na kontynenty i wykradał całe miasta, w trakcie tego procesu wyrzynając znaczną część mieszkańców, byłby filarem społeczeństwa.
Pod hasłem „Vimes” w książce nie było niczego.
„Nie zniosę niesprawiedliwości” Vimes nie był filarem społeczeństwa, myślał Vimes. Własnymi rękami zabił króla. Trzeba było to zrobić, ale społeczeństwo — czymkolwiek jest — nie zawsze lubi tych, którzy robią to, co musi być zrobione, albo mówią to, co musi być powiedziane. Posłał też na śmierć kilka innych osób, to fakt, ale miasto znajdowało się wtedy w stanie upadku, toczyło masę głupich wojen i praktycznie rzecz biorąc, było częścią imperium klatchiańskiego. Czasami potrzebny jest taki drań. Historia wymagała operacji, a niekiedy jedynym dostępnym chirurgiem jest doktor Topór. W toporze jest coś ostatecznego… Ale kiedy człowiek zabije jednego nędznego króla, wszyscy nazywają go królobójcą. Przecież nie weszło mu to w nałóg ani nic…
Читать дальше