Przybysz spojrzał na nich znad postawionego kołnierza.
— To mag! — zdziwił się Brzoskwinia.
Przybysz podszedł szybko i przysunął sobie krzesło.
— Nie, wcale nie — syknął. — Jestem incognito.
— Jasne, panie Gnito — zgodził się Średni Dave. — Jesteś pan po prostu kimś w spiczastym kapeluszu. To jest mój brat Banjo, to Brzoskwinia, to Kocie…
Mag spojrzał z rozpaczą na Herbatkę.
— Nie chciałem tu przychodzić!
— Pan Sideney istotnie jest magiem — potwierdził Herbatka. — W każdym razie studentem. Niestety, chwilowo szczęście się od niego odwróciło. Stąd jego chęć, by przyłączyć się do naszego przedsięwzięcia.
— A dokładnie, jak bardzo się od niego odwróciło? — zainteresował się Średni Dave.
Mag starał się unikać ich wzroku.
— Popełniłem błąd przy zakładzie — wyjaśnił.
— Postawiłeś i przegrałeś, znaczy? — domyślił się Siata.
— Spłaciłem wszystko na czas.
— Owszem, ale troll Chryzopraz odczuwa dziwną niechęć do pieniędzy, które następnego dnia zmieniają się w ołów — wtrącił uprzejmie Herbatka. — Dlatego nasz przyjaciel musi zarobić trochę pieniędzy, szybko i w klimacie, w którym ręce i nogi pozostają na swoich miejscach.
— Nikt nie uprzedzał, że w tym chodzi o jakąś magię — zaprotestował Brzoskwinia.
— Naszym celem jest… Powinniście chyba myśleć o tym, panowie, jak o czymś w rodzaju wieży maga.
— Ale to nie jest prawdziwa wieża maga? — upewnił się Średni Dave. — Oni mają dość dziwaczne poczucie humoru, kiedy chodzi o pułapki.
— Nie.
— Straże?
— Tak sądzę. Według legendy. Ale nic wielkiego.
Średni Dave zmrużył oczy.
— I w tej… wieży… jest cenny towar?
— O tak.
— To czemu nie ma strażników?
— Ta… osoba, która jest właścicielem, nie zdaje sobie sprawy z wartości tych… tego, co posiada.
— Zamki?
— Po drodze zabierzemy ślusarza.
— Kogo?
— Pana Browna.
Pokiwali głowami. Każdy, a przynajmniej każdy w „tym biznesie” — a każdy w „tym biznesie” wiedział, co to za biznes, a jeśli nie wiedział, to nie był biznesmenem — znał pana Browna. Jego obecność przydawała pracy pewnej szacowności. Był eleganckim starszym panem, który osobiście skonstruował większość narzędzi, jakie nosił w skórzanej walizeczce. Nieważne, jak chytrych sposobów człowiek użył, by dotrzeć do odpowiedniego miejsca, pokonać niewielką armię i odnaleźć ukryty skarbiec — wcześniej czy później posyłał po pana Browna. A on zjawiał się ze swoją skórzaną walizeczką, swoimi metalowymi cackami, swoimi małymi fiolkami dziwnej alchemii, w swoich małych lśniących bucikach. Przez dziesięć minut stał tylko i przyglądał się zamkowi, potem wybierał kawałek zgiętego metalu z kółka, na którym wisiało kilkaset niemal identycznych kawałków, i niecałą godzinę później odchodził, zabierając solidne dziesięć procent zysku. Oczywiście, nie było obowiązku korzystania z usług pana Browna. Można przecież spędzić resztę życia, wpatrując się w zamknięte drzwi.
— No dobra — rzekł Brzoskwinia. — Co to za miejsce?
Herbatka uśmiechnął się do niego.
— To ja wam płacę. Dlaczego to nie ja zadaję pytania?
Tym razem Brzoskwinia nie próbował nawet patrzeć w szklane oko.
— Chcę tylko być przygotowany, i tyle… — mruknął.
— Dobre rozpoznanie to nieodzowny element udanej operacji — stwierdził Herbatka. Odwrócił wzrok ku cielsku, które było Banjem. — Co to jest? — zapytał.
— To Banjo — odparł Średni Dave, skręcając sobie papierosa.
— Umie robić sztuczki?
Na moment czas się zatrzymał. Trzej mężczyźni spojrzeli na Średniego Dave’a. W ankhmorporskiej warstwie profesjonalistów uchodził za człowieka cierpliwego i rozważnego. Uważano go za pewnego rodzaju intelektualistę, ponieważ niektóre z jego tatuaży nie zawierały błędów ortograficznych. Można było na niego liczyć w trudnych sytuacjach, a przede wszystkim był uczciwy, ponieważ dobrzy przestępcy muszą być uczciwi. Jeśli miał jakąś wadę, to skłonność do wymierzania surowej i ostatecznej kary każdemu, kto źle się wyraził o jego bracie.
Jeśli natomiast miał zaletę, to skłonność do wybierania odpowiedniej chwili. Wcisnął tytoń w bibułkę i uniósł papierosa do ust.
— Nie — powiedział.
Siata spróbował roztopić lody.
— Nie jest może kimś błyskotliwym, ale zawsze się przydaje. Potrafi podnieść dwóch ludzi w każdej ręce. Za karki.
— No — powiedział Banjo.
— Wygląda jak wulkan — stwierdził Herbatka.
— Doprawdy? — rzucił Średni Dave Lilywhite.
Siata szybko wyciągnął rękę i pchnął go z powrotem na krzesło.
Herbatka uśmiechnął się.
— Mam wielką nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi, panie Średni Dave. Naprawdę zraniłaby mnie myśl, że nie jestem wśród przyjaciół. — Uśmiechnął się znowu i zwrócił do pozostałych. — Zatem jesteśmy umówieni, panowie?
Pokiwali głowami. Dało się zauważyć pewne wahanie, ponieważ w ich zgodnej opinii Herbatka powinien się znaleźć w pokoju o ścianach wyłożonych materacami, ale dziesięć tysięcy dolarów to jednak dziesięć tysięcy dolarów, a może nawet więcej.
— To dobrze — ucieszył się Herbatka. Potem zmierzył Banja wzrokiem. — W takim razie możemy zacząć od razu.
I bardzo mocno uderzył go w usta.
Śmierć nie pojawia się osobiście przy zakończeniu każdego żywota. Nie jest to niezbędne. Rządy rządzą, ale premierzy i prezydenci nie odwiedzają osobiście ludzi w ich domach i nie mówią, jak mają układać sobie życie — głównie z powodu śmiertelnego niebezpieczeństwa, z jakim by się to wiązało. Zamiast tego istnieje prawo.
Od czasu do czasu jednak Śmierć sprawdzał, czy rzeczy funkcjonują jak należy — a raczej, by wyrazić się bardziej precyzyjnie, czy przestają funkcjonować — w mniej istotnych obszarach jego jurysdykcji.
Teraz szedł przez ciemne morze.
Obłoki mułu unosiły się wokół jego stóp, gdy maszerował po dnie rowu. Szata falowała wokół.
Panowała cisza, duże ciśnienie i absolutna ciemność. Ale nawet tu, głęboko pod falami, istniało życie. Żyły tu wielkie mątwy i homary z zębami na powiekach. Żyły pająkowate stwory z żołądkami w stopach i ryby, które świeciły własnym światłem. Był to cichy, czarny świat z koszmaru, ale życie rozwija się wszędzie, gdzie może. Tam, gdzie nie może, trwa to trochę dłużej.
Celem Śmierci było niewielkie wzniesienie na dnie rowu. Już teraz woda wokół niego stawała się cieplejsza i wypełniała się istotami, które wyglądały, jakby poskładano je z kawałków pozostałych po czymś innym.
Ze szczeliny unosiła się niewidoczna, ale wyczuwalna kolumna wrzącej wody. Gdzieś w dole były skały rozgrzane do białości przez magiczne pole Dysku.
Wokół szczeliny osadzały się płytki minerałów. I w tej maleńkiej oazie rozwinął się rodzaj życia. Nie potrzebowało powietrza ani światła. Nie potrzebowało nawet pożywienia w takim sensie, w jakim rozumiałaby ten termin większość gatunków.
Rosło po prostu na granicy strumienia wody, podobne do krzyżówki dżdżownicy i kwiatu.
Istota była tak mała, że Śmierć musiał przyklęknąć, by się jej przyjrzeć. Ale z jakiegoś powodu w tym świecie bez oczu ani światła była też jaskrawoczerwona. Rozrzutność życia w takich kwestiach nigdy nie przestawała go zaskakiwać.
Sięgnął pod szatę i wyjął nieduże zawiniątko z czarnego materiału — jakby zestaw narzędzi jubilerskich. Z wielką starannością wyjął z jednej z kieszonek kosę długości cala, chwycił ją w dwa palce.
Читать дальше