Rozległ się cichy odgłos, jak gdyby pół tuzina ludzi jednocześnie i gwałtownie nabierało tchu. Magowie zaczęli ostrożnie odsuwać się od pierwszego prymusa.
Przez kilka sekund słychać było jedynie trzask ognia i wycie wiatru za oknem.
Magowie wrócili na miejsca.
Pierwszy prymus, ze zdumioną miną kogoś, kto wciąż jeszcze posiada wszystkie znane kończyny, bardzo powoli zdjął swój spiczasty kapelusz. Coś takiego mag robi tylko w wyjątkowo ponurych okolicznościach.
— No cóż, już po wszystkim — powiedział. — Biedaczysko wyruszył do domu. Wraca na wielką pustynię na niebie.
— Ehm… raczej do lasu tropikalnego — poprawił Myślak Stibbons.
— Może pani Whitlow przygotowałaby mu ciepłą, pożywną zupę? — zaproponował wykładowca run współczesnych.
Nadrektor Ridcully zastanowił się nad ciepłą, pożywną zupą pani Whitlow.
— Zabije albo wyleczy — mruknął. Ostrożnie poklepał bibliotekarza. — Weź się w garść, chłopie — powiedział. — Wkrótce znowu staniesz na nogi i nadal będziesz wnosił cenny wkład.
— Na kostki — podpowiedział dziekan.
— Co takiego?
— Raczej na kostki rąk niż na nogi.
— Na kółka — wtrącił wykładowca run współczesnych.
— To niesmaczny żart — uznał Ridcully.
Wyszli z pokoju. Z korytarza dobiegły jeszcze cichnące głosy.
— Wydawało mi się, że bardzo blado wyglądał przy tapicerce.
— Chyba jest na to jakieś lekarstwo?
— To miejsce bez niego nie będzie już takie samo.
— Stanowczo był jedyny w swoim rodzaju.
Kiedy odeszli, bibliotekarz ostrożnie wyciągnął rękę, przykrył sobie głowę kocem, przytulił termofor i kichnął.
Teraz leżały obok siebie dwa termofory, ten drugi o wiele większy, w pokrowcu w kształcie pluszowego misia z rudym futrem.
Światło na Dysku przemieszcza się wolno, jest nieco ciężkie i ma skłonność do spiętrzania się na wysokich łańcuchach górskich. Magowie teoretycy wysunęli teorię, że istnieje też inny, o wiele szybszy rodzaj światła, które pozwala na widzenie tego wolniejszego. Ale że to z kolei porusza się zbyt szybko, by je zobaczyć, nie znaleźli dla niego żadnego zastosowania.
Oznacza to, że chociaż Dysk jest płaski, nie wszystkie miejsca doświadczają tego samego czasu w tym samym — z braku lepszego określenia — czasie. Kiedy w Ankh-Morpork było już tak późno, że było wcześnie rano, gdzie indziej…
Ale tutaj nie istniały godziny. Istniał świt i zmierzch, ranek i wieczór, prawdopodobnie też południe i północ, ale głównie istniał upal. I czerwień. Coś tak sztucznego i ludzkiego jak godzina nie przetrwałoby tutaj nawet pięciu minut. W kilka sekund wyschłoby i zwiędło.
A ponad wszystkim istniała cisza. Nie chłodna, martwa cisza nieskończonej przestrzeni, ale płonąca organiczna cisza, jaka powstaje, kiedy na tysiącach mil czerwonych horyzontów wszystko jest zbyt zmęczone, żeby wydawać jakiekolwiek dźwięki.
Ale gdy ucho obserwatora przesuwa się nad pustynią, wychwytuje coś zbliżonego do pieśni — chrapliwej krótkiej litanii, która uderza o wszechogarniającą ciszę niczym mucha odbijająca się o szybę w oknie wszechświata.
Śpiewający — trochę bez tchu — nie był widoczny, ponieważ stał w dziurze wygrzebanej w czerwonej glebie. Od czasu do czasu trochę ziemi wylatywało ze środka na stos za jego plecami. Pognieciony i obszarpany spiczasty kapelusz podskakiwał do rytmu niemelodyjnej melodyjki. Zapewne kiedyś było na nim wyszyte cekinami słowo „Maggus”. Cekiny odpadły, ale litery wciąż były widoczne, jaśniejące czerwienią tam, gdzie przebijał się oryginalny kolor kapelusza. Wokół orbitowało kilkadziesiąt muszek.
Słowa pieśni brzmiały mniej więcej tak:
— Larwy! To właśnie będziemy dziś jedli. To żarcie, nie jedzenie. I co robimy, żeby się dostać do larwalnego żarcia? Grzebiemy w ziemi, jak larwa. Hurra! — Następna porcja ziemi wyfrunęła na stos, a głos dodał już spokojniej: — Ciekawe, czy można jeść muchy.
Mówią, że tutejszy upał i tutejsze muchy mogą człowieka doprowadzić do szaleństwa. Ale nie trzeba w to wierzyć — tak jak nie wierzył ten jaskrawy, jasnofioletowy słoń, który właśnie przejechał obok na rowerze.
Dziwne, ale szaleniec w dziurze był jedyną przebywającą obecnie na kontynencie osobą, która mogłaby rzucić nieco światła na niewielki dramat rozgrywany o tysiąc mil dalej i parę sążni niżej. Pewien poszukiwacz opali, górnik znany kolegom tylko jako Ślag, miał właśnie dokonać najcenniejszego, ale najbardziej niebezpiecznego odkrycia w swojej karierze.
Kilofem odłupał skałę i zdmuchnął pył tysiącleci. W świetle świecy coś błysnęło.
Było zielone jak zamrożony zielony płomień.
Ostrożnie, z umysłem stężałym nagle jak to światło pod palcami, odsunął luźne kamienie. Kiedy spadały, opal chwytał i odbijał mu w twarz coraz więcej światła. Zdawało się, że jego lśnienie nie ma końca.
Wreszcie górnik gwałtownie wypuścił oddech.
— Ślag!
Gdyby znalazł mały kawałek zielonego opalu, powiedzmy rozmiarów fasoli, zawołałby kumpli i razem by obalili kilka piw. Przy opalu wielkim jak pięść waliłby rękami o ziemię z radości. Ale to… Wciąż stał w miejscu i delikatnie gładził go palcami, gdy inni górnicy zauważyli światło i podbiegli.
A przynajmniej ruszyli biegiem. Zbliżając się, zwalniali do czegoś w rodzaju pełnego czci spaceru.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Zielony blask padał im na twarze.
Wreszcie ktoś z ludzi szepnął:
— Miałeś szczęście, Ślag.
— Na całym świecie nie ma dość pieniędzy, koleś.
— Uważajcie, to może być tylko mika…
— I tak warta trochę szmalu. No dalej, Ślag, wyciągnij to.
Patrzyli niczym koty, jak kilofem odłupuje następne kawałki skały. Wreszcie natrafił na krawędź. I drugą krawędź. Zaczęły mu dygotać palce.
— Uważaj, koleś. Tutaj jest bok tego…
Górnicy cofnęli się o krok, gdy odpadła reszta skały przesłaniającej klejnot. Rzeczywiście był podłużny, choć dolna ściana wyglądała jak chaos poskręcanego opalu i ziemi.
Ślag odwrócił kilof i oparł drewniane stylisko o lśniący kryształ.
— Ślag by… Nic z tego — powiedział. — Muszę sam sprawdzić.
Postukał w skałę. Odpowiedziała echem.
— Nie może być przecież pusty w środku — stwierdził jeden z górników. — W życiu o czymś takim nie słyszałem.
Ślag sięgnął po łom.
— Racja. No to…
Zabrzmiało ciche „plink!”. Z dolnej części odpadł spory kawałek opalu. Okazało się, że nie jest grubszy niż talerz.
Odsłonił kilka palców, które poruszały się wolno wewnątrz roziskrzonej skorupy.
— Niech to ślag — powiedział górnik, kiedy wycofywali się coraz dalej. — To jest żywe…
Myślak wiedział, że nie powinien pozwalać Ridcully’emu oglądać niewidzialnych tekstów. Przecież to podstawowa zasada: nie zdradzać pracodawcy, co człowiek właściwie robi przez całe dnie.
Ale niezależnie od podejmowanych środków ostrożności wcześniej czy później szef musiał się zjawić, porozglądać, powiedzieć coś w rodzaju „Ach, czyli tutaj pan pracuje?” albo „Zdawało mi się, że rozesłałem notatkę na temat przynoszenia kwiatów w doniczkach” i „Jak nazywacie tę rzecz z klawiaturą?”.
Było to szczególnie trudne dla Myślaka, ponieważ odczytywanie niewidzialnych tekstów jest pracą wymagającą delikatności i skrupulatności, odpowiednią dla temperamentu obserwatora Grand Prix Dryfu Kontynentalnego, zajmującego się jako hobby górami bonsai, nawet jeżdżącego volvo. Wymaga niezwykłej staranności. Potrzebuje umysłu, który dla rozrywki układa puzzle w ciemnym pokoju. Nie potrzebuje Mustruma Ridcully’ego.
Читать дальше