— Właśnie o to mi chodzi. Biedak od razu lepiej się poczuje w tych drzewach, o tam.
— Chce pan powiedzieć, że wciśniemy go między gałęzie? — upewnił się nadrektor. — Wciąż jest „Historią Uuk”.
— Wiesz, o co mi chodzi, Mustrum. Dzień nad morzem lepiej na niego podziała niż… no, dzień nad morzem, jak to mówią. Chodźmy, bo już tu zamarzam.
— Oszalałeś? Tam mogą żyć straszliwe potwory! Spójrzcie na tego biedaka, który stoi w wodzie! Morze prawdopodobnie roi się od…
— Rekinów — dokończył pierwszy prymus.
— Właśnie — zgodził się Ridcully. — I…
— Barakud — ciągnął pierwszy prymus. — Marlinów. Ryb mieczy. Jak dla mnie, wygląda to na okolice Krawędzi. Rybacy twierdzą, że ryba tutaj może odgryźć człowiekowi rękę.
— Właśnie — rzekł Ridcully. — Właśnie…
Dała się słyszeć niewielka, ale znacząca zmiana tonu jego głosu. Wszyscy wiedzieli o wypchanych rybach wiszących u niego na ścianach. Nadrektor Ridcully zapolowałby na wszystko. Jedyny kogut, który piał jeszcze w promieniu stu sążni od uniwersytetu, chował się w tym celu pod wozem.
— I jeszcze ta dżungla… — Pierwszy prymus pociągnął nosem. — Wygląda mi na strasznie niebezpieczną. Może w niej żyć cokolwiek. Cokolwiek śmiertelnie groźnego, znaczy. Mogą tam być tygrysy i goryle, i słonie, i ananasy… Lepiej się nie zbliżać. Jestem z panem, nadrektorze. Lepiej tu zamarznąć, niż stanąć oko w oko z jakimś wściekłym ludojadem.
Oczy Ridcully’emu płonęły jasno. W zamyśleniu gładził brodę.
— Tygrysy, co? — Wyraz jego twarzy zmienił się nagle. — Ananasy?
— Śmiertelnie groźne — zapewnił stanowczo pierwszy prymus. — Jeden z nich dorwał moją ciotkę. Nie mogliśmy go z niej wyciągnąć. Mówiłem jej, że nie w ten sposób należy je zjadać, ale czy posłuchała?
Dziekan zerknął z ukosa na swego nadrektora. Było to spojrzenie człowieka, który także nie ma ochoty na kolejną noc w lodowatej sypialni, i który nagle odkrył, gdzie są odpowiednie dźwignie.
— Też za tym głosuję, Mustrum — zapewnił. — Nikt mnie nie zmusi, żebym przełaził przez dziurę w przestrzeni na jakąś ciepłą plażę nad morzem pełnym wielkich ryb i z dżunglą pełną myśliwskich trofeów. — Ziewnął jak marny pokerzysta. — Nie, ja tam wolę swoje zamarznięte łóżko. Nie wiem jak reszta. Nadrektorze?
— Myślę… — zaczął Ridcully.
— Tak?
— Mięczaki — ciągnął pierwszy prymus, kręcąc głową. — Wygląda mi to akurat jak odpowiednia plaża dla tych demonów. Możecie spytać mojego kuzyna. Tylko że najpierw trzeba znaleźć dobre medium. Nie powinna z nich wyciekać taka zielona maź, mówiłem. Nie powinny bulgotać. Ale czy posłuchał?
Nadrektor należał w tej chwili do tych, którzy też by nie posłuchali.
— Sądzicie, że warto zabrać tam bibliotekarza? — zapytał. — Wzmocni biedaka godzina czy dwie na słońcu?
— Ale powinniśmy być gotowi, żeby go bronić. Mam rację, nadrektorze? — rzucił niewinnie dziekan.
— No tak, nie pomyślałem o tym — przyznał Ridcully. — Hmm… Tak jest. To ważna uwaga. Lepiej niech przyniosą moją 500-funtową kuszę z przeciwpancernymi bełtami i domowy zestaw do wypychania zwierząt. I wszystkie dziesięć wędek. I wszystkie cztery skrzynki sprzętu. I te duże szalki.
— Rozsądna decyzja, nadrektorze — pochwalił dziekan. — Może zechce popływać, kiedy się lepiej poczuje.
— W takim razie — zdecydował Myślak — wezmę swój thaumodolit i notatki. To ważne, żeby sprawdzić, gdzie jesteśmy. Przecież to może być IksIksIksIks. Wygląda bardzo zagranicznie.
— Chyba pójdę po swoją prasę do jaszczurek i herbarium — oświadczył kierownik studiów nieokreślonych, który wreszcie osiągnął cel. — Założę się, że wiele można się dowiedzieć z tamtejszych roślin.
— Ja z pewnością spróbuję przestudiować tamtejsze prymitywne ludy w spódniczkach z trawy — dodał dziekan, a kosiarka do trawy wyzierała mu z oczu.
— A co z tobą, runisto? — zainteresował się Ridcully.
— Ja? Och, ja… — Wykładowca run współczesnych spoglądał nerwowo na kolegów, którzy gorączkowo kiwali do niego głowami. — No… to dobra okazja, żeby nadrobić lektury.
— Słusznie — pochwalił Ridcully. — Ponieważ nie, powtarzam: nie robimy tego dla przyjemności. Czy to jasne?
— A co z pierwszym prymusem? — spytał złośliwie dziekan.
— Ja? Przyjemność? Przecież tam mogą być nawet krewetki… — odparł żałośnie pierwszy prymus.
Ridcully zawahał się. Pozostali magowie wzruszali ramionami, kiedy na nich patrzył.
— Słuchaj, przyjacielu — powiedział w końcu. — Chyba zrozumiałem o tych mięczakach i tak jakby wyobraziłem sobie twoją babkę z ananasem…
— …ciotkę…
— …twoją ciotkę z ananasem, ale… Co takiego groźnego jest w krewetkach?
— Ha! Ciekawe, jak by się wam spodobało, gdyby cała ich skrzynia spadła z dźwigu prosto wam na głowę — zawołał pierwszy prymus. — Mojemu wujowi wcale, to pewne!
— Dobrze; myślę, że wiem, o co chodzi — rzekł Ridcully. — Ważne zalecenie dotyczące bezpieczeństwa. Należy unikać wszelkich skrzyń. Jasne? I nie ruszamy tam na żadne wakacje. Czy wszyscy mnie rozumieją?
— Absolutnie — odpowiedzieli chórem magowie.
Wszyscy go rozumieli.
Żeby mieć to już za sobą, Rincewind obudził się z krzykiem. Dopiero potem zobaczył człowieka, który mu się przyglądał. Człowiek siedział ze skrzyżowanymi nogami na tle świtu. Był czarny. Nie brązowy ani błękitnoczarny, ale czarny jak kosmos. To miejsce przypiekało ludzi.
Rincewind zastanowił się, czy nie sięgnąć po swój kij. A potem zastanowił się jeszcze raz. Czarny człowiek miał dwie dzidy wbite w ziemię przed sobą, a ludzie tutaj dobrze sobie radzili z dzidami, ponieważ jeśli ktoś nie potrafił skutecznie trafić czegoś, co porusza się szybko, musiał potem jeść to, co porusza się powoli. Człowiek trzymał także bumerang, i to nie z tych zabawkowych, które wracają. Ten należał do odmiany dużych, ciężkich, lekko zakrzywionych, które nie wracają, bo sterczą wbite w czyjąś klatkę piersiową. Można się naśmiewać z drewnianej broni, dopóki się nie zobaczy, jakie tu rośnie drewno.
Bumerang pomalowany był w kolorowe pasy, ale i tak robił odpowiednie wrażenie.
Rincewind starał się wyglądać na nieszkodliwego. Nie wymagało to szczególnie trudnej gry aktorskiej.
Obserwator przyglądał mu się w tej ssącej ciszy, którą zwyczajnie trzeba jakoś wypełnić. A Rincewind pochodził z kultury, w której, jeśli ktoś nie ma nic do powiedzenia, to coś mówi.
— Eee… — zaczął. — Ja… wielki człowiek… człowiek… ja… należeć… A co tam, u demona! — Zrezygnował i spojrzał na błękitne niebo. — Znowu się robi ładnie — zauważył.
Zdawało się, że obserwator westchnął. Wsunął bumerang za kawał zwierzęcej skóry, który służył mu jako pas i właściwie całą garderobę. Wstał, podniósł skórzany worek, zarzucił sobie na ramię, zabrał dzidy i nie oglądając się za siebie, odszedł za skałę.
Ktoś inny uznałby takie zachowanie za niegrzeczne, ale Rincewind zawsze z radością spoglądał na dowolnego ciężko uzbrojonego człowieka, który się oddala. Przetarł oczy i rozważył przerażające zadanie poskromienia śniadania.
— Chcesz coś do żarcia? — usłyszał głos, niemalże szept.
Rozejrzał się. Kawałek od siebie widział dziurę, z której została wykopana jego wczorajsza kolacja. Poza tym nie było nic aż po horyzont — nic prócz suchych krzaków i gorących czerwonych skał.
Читать дальше