Ludzie nie powinni chcieć tu zostawać, warknął gniewnie przewoźnik.
— Ano, ale sybciutko łozywimy te jaskinie. — Rob uśmiechnął się szeroko.
Przewoźnik zabębnił palcami po drągu. Dźwięk przypominał turlanie kości.
No, w takim razie zgoda. Ale — i chce, żeby to było całkiem jasne — żadnych śpiewów!
Roland wciągnął dziewczynę do łodzi. Przynajmniej upiory trzymały się z daleka, ale kiedy przewoźnik odepchnął ją od brzegu, Duży Jan kopnął Rolanda w but i wskazał palcem w górę. Zygzaki pomarańczowego światła, całe setki zygzaków przesuwały się po sklepieniu groty. Jeszcze więcej czekało na drugim brzegu.
— Jak tam Plan, panie Bohateze? — spytał cicho Rob Rozbój, zsuwając się z hełmu chłopca.
— Czekam na dogodny moment — odpowiedział Roland z godnością. Zwrócił się do nie — Tiffany: — Jestem tu, żeby cię stąd wyprowadzić.
Starał się nie patrzeć jej prosto w oczy.
— Ty? — zdziwiła się nie — Tiffany, jakby sam pomysł wydał się jej zabawny.
— Hm… my — poprawił się Roland. — Wszystko zgodnie… Lekki wstrząs oznaczał, że łódź dotarła do brzegu. Upiory stały tam gęsto jak zboże na polu.
— No to idziemy — mruknął Duży Jan.
Ciągnąc za sobą nie-Tiffany, Roland przeszedł kilka kroków po ścieżce i stanął. Kiedy mrugał, widział przed sobą splątaną pomarańczową masę. Czuł leciutkie, słabe jak podmuchy bryzy szarpnięcia… ale były też w jego umyśle. Zimne i gryzące. To głupie. To się nie uda. Nie da sobie rady. Przecież w ogóle nie potrafi robić takich rzeczy. Jest krnąbrny, nierozważny i nieposłuszny, tak jak… uważają… jego… ciotki.
Za jego plecami Tępak Wullie zawołał z entuzjazmem:
— Postaraj sie, coby twoje ciotki były z ciebie dumne! Roland odwrócił się gniewnie.
— Moje ciotki? Opowiem ci o moich ciotkach…
— Ni ma casu, chłopecku! — krzyknął Rob Rozbój. — Rusamy dalej! Roland rozejrzał się dokoła. Umysł stanął mu w ogniu.
Nasze wspomnienia są rzeczywiste, myślał. I nie pozwolę na coś takiego!
Spojrzał na nie — Tiffany.
— Nie bój się — powiedział.
A potem wyciągnął rękę i szepnął:
— Pamiętam… miecz…
I kiedy zamknął oczy, zobaczył go — tak lekki, że ledwie czuł w dłoni jego ciężar, tak wąski, że ledwie go widział: linia w powietrzu, złożona z prawie samej ostrości. W lustrze zabił nim tysiące wrogów. Nigdy nie był za ciężki, poruszał się jak część jego ciała… i teraz się zjawił. Broń odcinająca wszystko, co przywierało, kłamało i kradło.
— Może jednak da sie zrobić Bohatera łod razu — stwierdził w zadumie Rob Rozbój, patrząc, jak upiory wyrysowują się do istnienia i giną. — Tępaku Wullie, mozes mi psypomnieć, kiedy to było, jak zem ci mówił, że casami powieś akurat to, co potsebne?
Tępak Wullie zdumiał się wyraźnie.
— Jak już o tym wspominas, Rob, to po prawdzie nie pamintam, żebyś to kiedy powiedział. Nigdy.
— Ni? No to jakbym mówił, to terozki by był akurat taki psypadek.
— Ale to dobze? — zaniepokoił się Wullie. — Powiedziałem, co tseba?
— Ano. Ześ powiedział. Pirsy raz. Jestem z ciebie dumny. Szeroki uśmiech pojawił się na twarzy Wulliego.
— Łojzicku! Hej, chłopcy, powiedział…
— Ale nie salej psesadnie — dodał Rob.
Roland wymachiwał migotliwą klingą i rozcinał upiory jak pasma pajęczyn. Wciąż nadchodziły kolejne, ale srebrzysta linia zawsze do nich docierała i uwalniała go. Cofały się, próbowały przybierać nowe kształty, odskakiwały przed żarem gniewu w jego umyśle. Miecz brzęczał. Upiory owijały się wokół ostrza, piszczały, skwierczały, rozpadały się na ziemi…
…a ktoś tłukł w jego hełm. I robił to już od dłuższego czasu.
— Co…? — Roland otworzył oczy.
— Skońcyły sie — poinformował Rob Rozbój.
Roland rozejrzał się zdyszany. Nieważne, czy patrzył otwartymi czy zamkniętymi oczami, jaskinie były puste, bez pomarańczowych linii. Nie-Tiffany obserwowała go z dziwnym uśmiechem na twarzy.
— Albo wyleziemy stond juz zaraz — powiedział Rob — albo może chces se tu jesce zacekać na następne?
— A tam juz idom — zauważył Billy Brodacz.
Wskazał za rzekę. Do groty wlewała się zwarta pomarańczowa masa — tyle upiorów, że między nimi nie było ani kawałka wolnej przestrzeni.
Roland zawahał się, wciąż z trudem łapiąc oddech.
— Wis co? — zaproponował Rob Rozbój. — Jak bedzies gzecnym chłopeckiem i uratujes te damę, psyprowadzimy cie tu innym razem. I weźmiemy jakieś kanapki, coby wyciecka sie udała.
Roland zamrugał.
— No… eee… przepraszam. Sam nie wiem, jak to się stało…
— Cas wiać! — wrzasnął Duży Jan.
Roland chwycił nie-Tiffany za rękę.
— Aha, i nie łoglondaj sie, dopóki stond nie wyjdziemy — uprzedził Rob Rozbój. — Wis, to taka tradycja.
* * *
Na szczycie wieży w bladych dłoniach zimistrza pojawiła się lodowa korona. Błyszczała mocniej niż brylanty, nawet przy tym bladym słońcu. To był najczyściejszy lód, bez bąbelków powietrza, bez skaz ani pęknięć.
— Zrobiłem ją dla ciebie — powiedział. — Letnia Pani nigdy nie będzie jej nosiła — dodał ze smutkiem.
Pasowała idealnie. I nie wydawała się zimna. Odstąpił.
— Wreszcie się stało — rzekł.
— Jest coś, co muszę zrobić — oświadczyła Tiffany. — Ale przedtem jest coś, czego muszę się dowiedzieć. Znalazłeś wszystkie składniki, które tworzą człowieka?
— Tak.
— A skąd wiedziałeś, jakie to składniki?
Zimistrz z dumą opowiedział jej o dzieciach, a Tiffany oddychała rytmicznie i starała się rozluźnić. Jego logika była niezwykle… logiczna. W końcu jeśli marchewka i dwa węgielki mogą stos śniegu zmienić w bałwana, to wielki kubeł soli, gazów i metali z całą pewnością może go zmienić w człowieka. To miało sens. W każdym razie miało dla zimistrza.
— Ale widzisz, powinieneś poznać całą tę piosenkę — powiedziała. — Ona mówi głównie o tym, z czego człowiek jest zrobiony. Ale nie o tym, kim jest.
— Było tam o składnikach, których nie potrafiłem znaleźć — odparł zimistrz. — Nie miały sensu. Nie miały substancji.
— Tak. — Tiffany smutnie pokiwała głową. — Ostatnie trzy linijki. One są najważniejsze. Naprawdę bardzo mi przykro.
— Ale znajdę je — zapewnił zimistrz. — Na pewno.
— Mam nadzieję, że tak, kiedyś. A powiedz: słyszałeś kiedyś o boffo?
— Co to za boffo? Nie było go w piosence! — Zimistrz się zaniepokoił.
— Och, boffo to sposób, w jaki istoty ludzkie zmieniają świat, oszukując same siebie — wyjaśniła Tiffany. — Jest cudowne. Otóż boffo stwierdza, że rzeczy nie mają żadnej mocy, jeśli ludzie im tej mocy nie nadadzą. Możesz uczynić jakąś rzecz magiczną, ale nie możesz magicznie stworzyć człowieka z rzeczy. To zawsze będzie tylko gwóźdź w twoim sercu. Tylko gwóźdź.
Oto nadszedł czas i wiem, co mam robić, myślała rozmarzona. Wiem, jak opowieść musi się skończyć. Muszę ją zakończyć we właściwy sposób.
Przyciągnęła do siebie zimistrza i zobaczyła wyraz oszołomienia na jego twarzy. Czuła zawrót głowy, jak gdyby nie dotykała stopami podłogi. Świat stał się… prostszy. Stał się tunelem prowadzącym w przyszłość. Mogła widzieć tylko twarz zimistrza, słyszeć tylko własny oddech, czuć tylko ciepło słońca na włosach.
To słońce było ognistą letnią kulą, ale i tak przewyższało dowolne ognisko.
Читать дальше