Przerwał jej trzask za plecami.
Trev upuścił tacę z zapiekanką. A teraz stał jak skamieniały i wpatrywał się w Juliet, która odpowiadała mu spojrzeniem pełnym głębokiego niesmaku. Wreszcie odezwała się głosem czystym i perlistym:
— Nagapiłeś się już? Trzeba mieć czelność, żeby tu przyłazić w tej chustce na szyi! Wszyscy wiedzą, że Ćmoki to siusiumajtki! Beasly nie potrafiłby przenieść piłki nawet w worku!
— Ach tak? Bo słyszałem, że Lobbingowcy przeszli się po was w zeszłym tygodniu! Haka Lobbingu! Wszyscy wiedzą, że to banda staruszków!
— Jasne, tyle tylko wiesz! Dzień wcześniej wypuścili z Tant Skobla Upwrighta! Zobaczymy, jak się wam, Ćmokom, spodoba, kiedy wdepcze was w bruk.
— Stary Skobel? Ha! Może sobie deptać, ale nie pobiegnie szybciej niż kłusem! Będziemy biegać w kółko dookoła…
Patelnia Glendy brzęknęła głośno o blachę.
— Dość tego, oboje! Muszę sprzątnąć przed dzienną zmianą i nie chcę, żeby piłka nożna wszystko pobrudziła, jasne? Ty tu zaczekasz, dziewczyno, a ty, Trevor, wracaj do swojej piwnicy i mam nadzieję, że jutro przed wieczorem ta taca wróci do mnie wyszorowana do czysta, bo będziesz musiał u kogo innego żebrać o jedzenie! I zabierz ze sobą swojego małego kolegę! Miło było pana poznać, panie Nutt, choć wolałabym, żeby obracał się pan w lepszym towarzystwie.
Urwała. Nutt wydawał się taki zagubiony i oszołomiony… Na bogów, pomyślała Glenda, znowu się zmieniam w moją mamę…
— Nie, zaczekajcie… — Schyliła się, otworzyła jeden z piekarników i wyjęła następną sporą tacę. Powietrze wypełnił zapach pieczonych jabłek. — To dla pana, panie Nutt, z najlepszymi życzeniami. Musi pan nabrać ciała, bo wiatr pana zdmuchnie. I proszę się nie dzielić z tym łobuzem, łakomy jest jak nie wiem. A teraz muszę sprzątać, więc jeśli nie zamierzacie mi pomóc, chłopcy, to wynocha z mojej kuchni! Aha, i tę tacę też chcę jutro dostać czystą!
Trev chwycił Nutta za ramię.
— Chodźmy. Słyszałeś, co powiedziała.
— Ale ja chętnie pomogę…
— Idziemy!
— Bardzo dziękuję, panienko! — zawołał jeszcze Nutt, wleczony po schodach w dół.
Składając równo ściereczkę, Glenda patrzyła, jak odchodzą.
— Goblin… — mruknęła w zadumie. — Widziałaś już kiedy goblina, Jula?
— Co?
— Czy widziałaś kiedyś goblina?
— Nie wiem.
— Myślisz, że on jest goblinem?
— Co?
— Pan Nutt. Jest goblinem? Jak myślisz? — powtórzyła Glenda tak cierpliwie, jak tylko potrafiła.
— No to jest takim aliganckim. Znaczy, mówi, jakby czytał książki i w ogóle.
Ta uwaga dowodziła spostrzegawczości laboratoryjnie precyzyjnej — jak na standardy Juliet. Glenda obejrzała się i odkryła, że Juliet coś czyta, a przynajmniej w skupieniu wpatruje się w słowa.
— Co tam masz?
— Nazywa się „BąBelki”. Jest… no, o tym, co robią ważni ludzie.
Glenda spojrzała nad ramieniem przyjaciółki, która przewracała kartki pisma. O ile była w stanie to stwierdzić, wszystkich ważnych ludzi łączył taki sam uśmiech i tak samo nieodpowiednie dla tej pory roku ubranie.
— A niby dlaczego są ważni? — spytała Glenda. — Tylko dlatego, że są w magazynie?
— Są też wskazówki co do mody — broniła się Juliet. — Patrz, piszą tu, że w tym sezonie nosi się mikrokolczugi z chromu i miedzi.
— To strony dla krasnoludów — westchnęła Glenda. — Zbieraj się. Weź swoje rzeczy, odprowadzę cię do domu.
Juliet nadal czytała, kiedy czekały na konny omnibus. Takie nagłe zainteresowanie drukowanymi stronicami trochę Glendę niepokoiło. Nie chciałaby, żeby przyjaciółce wpadały do głowy jakieś pomysły. Miały tam dość miejsca, by odbijać się dookoła i robić szkody… Sama Glenda czytała jedną ze swoich tanich powieści obłożoną w kartkę z „Pulsu”. Czytała tak, jak koty jedzą — ukradkiem, jakby wyzywała ludzi, by coś zauważyli.
Gdy konie człapały wolno do Sióstr Dolly, wyjęła z torby szalik i z roztargnieniem owinęła go sobie na przegubie. Brak przynależności, zwłaszcza po ważnym meczu, mógł być niebezpieczny dla zdrowia. To ważne, by na własnym terenie nosić właściwe barwy. To ważne, by zaliczać się do swoich.
Z jakiegoś powodu ta myśl przypomniała jej Nutta. I to, jaki był dziwny. Tak jakby brzydki, ale bardzo czysty. Pachniał mydłem i wydawał się zdenerwowany. Było w nim coś niezwykłego…
* * *
Atmosfera w sali klubowej stała się lodowata jak woda z topniejącego śniegu.
— Chce pan powiedzieć, panie Stibbons, że mają nas widzieć, jak uczestniczymy w rozgrywce dla brutali, prostaków i chuliganów? — oburzył się kierownik studiów nieokreślonych. — To przecież niemożliwe!
— Mało prawdopodobne, owszem. Niemożliwe? Nie — odparł ze znużeniem Myślak.
— Z całą pewnością nie ma takiej możliwości! — oświadczył pierwszy prymus, kiwając kierownikowi głową. — Wymienialibyśmy kopniaki z ludźmi z rynsztoków!
— Mój dziadek zdobył dwa gole w meczu przeciwko Przyćmionej — stwierdził Ridcully spokojnym, rzeczowym tonem. — W tamtych czasach większości przez całe życie nie udało się strzelić nawet jednego. O ile pamiętam, największa liczba goli zdobytych przez jednego człowieka w okresie życia to cztery. To był oczywiście David Likely.
Rozbiegła się fala pospiesznych przemyśleń i zmiany szyków.
— No tak, oczywiście, to inne czasy — przyznał pierwszy prymus, głosem nagle słodkim jak syrop. — Jestem przekonany, że nawet wykwalifikowani robotnicy niekiedy brali w tym udział, dla ducha zabawy.
— Nie byli rozbawieni, kiedy trafili na mojego dziadka — mruknął Ridcully z lekkim uśmiechem. — Walczył o nagrody. Powalał ludzi za pieniądze i bary posyłały po niego, kiedy zdarzyła się jakaś poważna bójka. W pewnym sensie, naturalnie, czyniło je to nawet bardziej niebezpiecznymi, lecz wtedy wszystko już działo się na ulicy.
— Wyrzucał ludzi z budynków?
— O tak. Ale trzeba zaznaczyć, że zwykle z parteru i zawsze najpierw otwierał okna. Jak rozumiem, był człowiekiem niezwykłej łagodności. Zarabiał na życie, budując pozytywki, bardzo delikatne; dostawał za nie nagrody. Abstynent, rozumiecie, w dodatku głęboko religijny. Te walki to była dodatkowa praca. Wiem na pewno, że nigdy nie urwał niczego, co nie dałoby się z powrotem przyszyć. Porządny chłop, trudno zaprzeczyć. Niestety, nigdy go nie spotkałem. Zawsze żałowałem, że nie zostawił mi żadnej pamiątki.
Profesorowie jak jeden spojrzeli na potężne dłonie nadrektora. Były rozmiarów patelni. Ridcully zacisnął palce, aż strzeliły kostki. Rozległo się echo.
— Panie Stibbons — rzekł. — Musimy tylko przystąpić do meczu z inną drużyną i przegrać?
— Zgadza się, nadrektorze. Wystarczy poddać mecz.
— Ale przegrana oznacza, że wszyscy zobaczą, jak nie wygrywamy, mam rację?
— Rzeczywiście, tak.
— Uważam zatem, że powinniśmy raczej wygrać. Nieprawdaż?
— Doprawdy, Mustrumie, to się posuwa już zbyt daleko — wtrącił pierwszy prymus.
— Słucham? — Ridcully uniósł brew. — Czy mogę ci przypomnieć, że według statutu uczelni nadrektor uniwersytetu jest pierwszym pośród równych?
— Oczywiście.
— Dobrze. No więc to właśnie ja. Mam wrażenie, że kluczowe jest tu słowo „pierwszy”. Widzę, że pisze pan coś w swoim notesiku, panie Stibbons…
— Tak, nadrektorze. Próbuję sprawdzić, czy poradzimy sobie bez tego legatu.
— Zuch — pochwalił pierwszy prymus, zerkając niechętnie na nadrektora. — Wiedziałem, że nie ma powodów do paniki.
Читать дальше