Przemykając się zaułkami, przyciskając do murów, z opuszczoną głową, unikając wszystkich żywych istot, Cegła zaczął szukać pana Błyska.
* * *
Angua zdecydowała, by wracać prosto do Pseudopolis Yardu, a nie do najbliższego komisariatu. Tam w końcu znajdował się sztab główny, a poza tym zawsze trzymała w swojej szafce zapasowy mundur.
Irytujące było to, że Sally tak swobodnie szła na sześciocalowych obcasach. Jak to wampiry… Angua swoje musiała zdjąć i niosła w ręku — w przeciwnym razie pewnie skręciłaby nogę. Klub Różowego Kociaka dysponował dość ograniczonym wyborem obuwia. Co do odzieży, jej zakres też był raczej wąski, jeśli pod słowem „odzież” rozumieć coś, co rzeczywiście próbuje cokolwiek zakrywać.
Angua była zaskoczona odkryciem, że ta dziwna garderoba zawiera też damski uniform straży, ale ze skąpym pancerzem z papier mâché i spódniczką o wiele za krótką, by cokolwiek osłaniała. Płova wyjaśniła dość ostrożnie, że mężczyźni lubią czasem popatrzeć na ładną dziewczynę w mundurze. Dla Angui, która dobrze wiedziała, że zatrzymywani mężczyźni nigdy się nie cieszą na jej widok, był to materiał do przemyślenia. Na razie wybrała złocistą, wyszywaną cekinami sukienkę, która jednak wyraźnie się nie sprawdzała. Sally zdecydowała się na coś prostego w błękicie i z rozcięciem do uda, co oczywiście wyglądało oszałamiająco od chwili, gdy to włożyła.
Kiedy więc Angua weszła przed Sally do głównej sali i zatrzasnęła za sobą drzwi, zabrzmiał ironiczny gwizd, a nierozsądny strażnik odkrył, że jest odpychany do tyłu, aż uderzył plecami o ścianę. Poczuł przyciśnięte do szyi dwa ostre szpice.
Angua zawarczała:
— Chciałbyś tu wilka, co? Powiedz: Nie, sierżancie Angua.
— Nie, sierżancie Angua!
— Nie? Czyli pewnie mi się wydawało, że gwizdnąłeś?
Dwa ostrza nacisnęły mocniej. W wyobraźni strażnika twarde jak stal pazury miały właśnie rozerwać mu tętnicę.
— Nie jestem pewien, sierżancie Angua!
— Nerwy mam teraz ciut napięte — zaskowyczała Angua.
— Nie zauważyłem, sierżancie Angua!
— Wszyscy jesteśmy dosyć zdenerwowani, co?
— To zawsze jest prawda, sierżancie Angua!
Angua pozwoliła, by strażnik butami dotknął podłogi. W jego bezwładne dłonie wcisnęła parę czarnych, lśniących i wyraźnie zaostrzonych szpilek.
— Czy mógłbyś wyświadczyć mi naprawdę wielką przysługę i zanieść je do Klubu Różowego Kociaka? — spytała słodko. — Należą chyba do kogoś, kto nazywa się Cudnee. Będę wdzięczna…
Odwróciła się i podeszła do biurka dyżurnego, skąd z rozdziawionymi ustami obserwował ją Marchewa. Zdając sobie sprawę z rozbrzmiewających wokół szeptów, przeszła obok zaszokowanej widowni i rzuciła na księgę raportów zabłocony wisior.
— Cztery krasnoludy zamordowane przez inne krasnoludy na dole w Długiej Ciemności — poinformowała. — Własny nos za to daję. To należało do jednego z nich. Miał też to… — Obok wisiora upadła brudna koperta. — Trochę jest upaprana, ale da się przeczytać. Pan Vimes dostanie szału. — Spojrzała w błękitne oczy Marchewy. — Gdzie on jest?
— Śpi na materacu w swoim gabinecie. — Marchewa wzruszył ramionami. — Lady Sybil wiedziała, że nie wróci do domu, więc przysłała Willikinsa, żeby tutaj przygotował mu posłanie. Nic się wam nie stało?
— Wszystko w porządku, sir — zapewniła Sally.
— Zaczynałem się poważnie martwić…
— Cztery trupy, kapitanie — przerwała mu Angua. — Krasnoludy z miasta. Raczej tym powinien się pan martwić. Trzy na wpół zalane błotem, jeden się odczołgał.
Marchewa wziął wisior i odczytał runy.
— Lars Mocnogi — mruknął. — Chyba znam tę rodzinę. Jesteś pewna, że został zamordowany?
— Poderżnięte gardło. Trudno uznać to za samobójstwo. Ale nie umarł od razu. Dotarł do tych przeklętych drzwi, które zatrzasnęli, i własną krwią wyrysował jeden z tych ich znaków. Potem siedział i czekał, aż umrze w ciemności. W tej piekielnej ciemności, Marchewa! To były pracujące krasnoludy! Miały łopaty i taczki! Tam na dole wykonywały swoją robotę, a kiedy nie były więcej potrzebne, ktoś je załatwił! Pociął i zostawił w błocie! Może ten jeden żył jeszcze, kiedy pan Vimes i ja tam zeszliśmy! Konał za tymi piekielnie grubymi drzwiami! A wiesz, co to znaczy?
Wyjęła spod gorsu złożoną kartkę i wręczyła Marchewie.
— Menu drinków? — zdziwił się.
— Otwórz — warknęła Angua. — Przepraszam, musiałam rysować szminką. Nie znalazłyśmy nic lepszego.
Marchewa otworzył kartę.
— Kolejny mroczny symbol? — zdziwił się. — Tego chyba nie znam.
W sali było jeszcze kilku funkcjonariuszy krasnoludów. Marchewa podniósł kartkę do góry.
— Czy ktokolwiek tutaj wie, co to oznacza?
Kilka głów w hełmach poruszyło się przecząco, a kilka krasnoludów się cofnęło. Za to od drzwi zabrzmiał głęboki głos:
— Tak, kapitanie Marchewa, przypuszczam, że wiem. Czy wygląda jak oko z ogonem?
— Tak… eee… sir. — Marchewa wytrzeszczył oczy.
Cień się przesunął.
— Został nakreślony w ciemności? Przez konającego krasnoluda? Jego własną krwią? To Przyzywająca Ciemność, kapitanie, i będzie się przemieszczać. Dzień dobry panu. Jestem pan Błysk.
Marchewa otworzył usta; strażnicy odwrócili się wszyscy, by spojrzeć na przybysza. Stał przy drzwiach, niemal równie szeroki jak wysoki, w czarnym płaszczu z kapturem, który ukrywał twarz.
— Ten pan Błysk? — upewnił się.
— Niestety tak, kapitanie. I czy mogę prosić o dopilnowanie, żeby nikt w tym pomieszczeniu nie wychodził przez kilka minut po moim odejściu? Chciałbym, by moje poruszenia pozostały… sprawą osobistą.
— Nie sądziłem, że jest pan rzeczywisty, sir!
— Uwierz mi, młody człowieku, naprawdę żałuję, że nie udało się utrzymać cię w tym szczęśliwym stanie umysłu — stwierdził zakapturzony osobnik. — Jednakże nie miałem wyboru.
Pan Błysk wszedł dalej, ciągnąc za sobą wychudłą postać. To był troll, którego ponure, wyzywające spojrzenie nie mogło całkiem zamaskować trzęsącej kolanami grozy.
— To jest Cegła, kapitanie. Oddaję go z powrotem pod osobistą opiekę waszego sierżanta Detrytusa. Posiada użyteczne dla was informacje. Wysłuchałem jego opowieści. Wierzę mu. Musicie działać szybko. Przyzywająca Ciemność zapewne znalazła już reprezentanta. Co jeszcze…? A tak, proszę dopilnować, by symbol nie był przechowywany w ciemnym miejscu. Przez cały czas niech pada na niego światło. A teraz, jeśli wybaczy pan te teatralne efekty…
Czarny płaszcz zafalował. Ostre, białe, oślepiające światło na moment zalało salę, a kiedy zgasło, nie było już pana Błyska. Na brudnej podłodze został tylko duży, jajowaty kamień.
Marchewa zamrugał, ale szybko wziął się w garść.
— Słyszeliście wszyscy — powiedział, zwracając się do ożywionej nagle sali. — Nikomu nie wolno iść za panem Błyskiem, zrozumiano?
— Iść za nim, kapitanie? — odezwał się jakiś krasnolud. — Nie zwariowaliśmy.
— Zgadza się — potwierdził troll. — Mówią, że on może tak niby sięgnąć komuś do środka i mu zatrzymać serce!
— Pan Błysk? — spytała Angua. — To ten, o którym piszą na murach?
— Na to wygląda — odparł krótko Marchewa. — I powiedział, że nie mamy wiele czasu. Pan… Cegła, tak?
Trolle Chryzopraza potrafiły zawadiacko stać w miejscu, natomiast Cegła zdołał tłoczyć się jednoosobowo. Zwykle trzeba do tego co najmniej dwóch osób, ale oto stał przed nimi troll, który próbował się za sobą schować. Inna rzecz, że nikt nie zdołałby się ukryć za Cegłą — jak na trolla był chudy jak patyk, do granic guzowatości. Mech miał tani i poplątany, wcale nie ten prawdziwy, ale pewnie zrobiony z łodyg brokułów gdzieś w bocznych zaułkach alei Kamieniołomów. Pas z czaszkami przynosił mu wstyd — niektóre były wyraźnie zabawkami z papier mâché, jakie można kupić w każdym sklepie z przebraniami. Jedna miała czerwony nos.
Читать дальше