— Postaram się przyłączyć do Króla Elfów, jeżeli jeszcze żyje. — Skaflok spojrzał ponuro ponad falami na niewyraźną linię horyzontu. — Wysadź mnie na południowym brzegu Kanału, a znajdę go. I niech Trollowie spróbują mnie zatrzymać! Kiedy oczyścimy z nich kontynentalny Alfheim, wylądujemy w Anglii i odbijemy ją. Na koniec zaś udamy się do ich ojczyzny i zgnieciemy to przeklęte plemię.
— Jeżeli zdołacie — nachmurzył się Mananaan. — No cóż, oczywiście musicie spróbować.
— Czy Sidhowie nie przyjdą nam z pomocą?
— To sprawa rady królewskiej. Na pewno nie możemy tego zrobić, dopóki Elfowie nie wylądują w Anglii, żeby nasz kraj nie został spustoszony, kiedy wojownicy będą gdzie indziej. Ale możliwe, że właśnie wtedy uderzymy, tak dla samej walki i sławy, jak i po to, by usunąć zagrożenie ze skrzydła. — Władca mórz podniósł dumnie głowę. — Lecz cokolwiek by się stało — przez wzgląd na wspólnie przelaną krew, na trudy i znoje, na przebyte niebezpieczeństwa i na życie, które sobie wzajemnie zawdzięczamy — Mananaan Mac Lir i jego armia będzie z tobą, kiedy wkroczysz do Anglii!
W milczeniu uścisnęli sobie dłonie. Wkrótce potem Mananaan wysadził na ląd Skafloka i jego jotunskiego wierzchowca, a sam popłynął do Irlandii i do Fand.
* * *
Skaflok jechał na swoim czarnym ogierze do Króla Elfów. Koń był chudy i choć nadal rwał z kopyta, dręczył ‘go głód. Sam wychowanek jarla Elfów również nie wyglądał na bogacza: jego szaty wyblakły i podarły się, kolczuga zardzewiała, narzucony zaś na ramiona płaszcz przetarł się w wielu miejscach. W czasie swych podróży wychudł i jego potężne muskuły rysowały się tuż pod skórą, ciasno naciągniętą na masywne kości. Zryta zmarszczkami twarz Skafloka bezpowrotnie utraciła młodzieńczy wygląd i przypominała oblicze boga — wygnańca: w chwilach słabości miała lekko ironiczny wyraz, a przez większość czasu malowała się na niej wyniosła powściągliwość. Tylko rozwiewające się na wietrze jasne włosy pozostały młode. Tak mógł wyglądać Loki jadący na równinę Wigrid w ostatni wieczór świata.
Skaflok jechał wśród wzgórz, w otoczeniu odrodzonej przyrody. Rano spadł deszcz i ziemia była błotnista, a sadzawki i strumyki błyszczały w słońcu. Jak okiem sięgnąć, młoda trawa słała się zielonym kobiercem i drzewa pokryły się pąkami, kruchą barwą nowego życia, zapowiedzią wiosny.
Było nadal zimno; wicher hulał wśród wzgórz i szarpał płaszcz Skafloka. Ale był to wiosenny wiatr, co harcował i hałasował, chłoszcząc ziemię, by wypędzić z niej zimowe lenistwo. Niebo było błękitne, słońce przebijało się przez biało–szare chmury i włócznie światła uderzały w trawę wśród refleksów i lśnień. Choć na południowym wschodzie grzmiało, na tle szarej masy chmur jaśniała tęcza.
W górze rozległo się gęganie dzikich gęsi, wędrowne ptaki powracały do ojczyzny. Drozd śpiewał w tańczącym na wietrze gaju, a dwie wiewiórki bawiły się w gałęziach drzew jak małe rude płomyki.
Już niedługo nadejdą ciepłe dni i jasne noce, zielone lasy i kwietne łąki. Coś drgnęło w sercu Skafloka, jakby przebudziła się w nim dawno zapomniana czułość.
O Fredo, gdybyś była ze mną…
Dzień chylił się ku zachodowi. Skaflok jechał prosto przed siebie na swym niezmordowanym koniu, nie starając się ukrywać. Podróżowali powoli jak na możliwości jotuńskiego rumaka, tak by czarny ogier mógł pożywić się w drodze, a mimo to ziemia drżała pod jego kopytami. Wjeżdżali do Krainy Czarów, do centralnej prowincji Alfheimu, kierując się w stronę górskiej twierdzy, gdzie musiał przebywać Król Elfów, jeżeli jeszcze nie uległ Trollom. Mijali ślady wojny — spalone dwory, połamaną broń, ogryzione kości, szybko rozpadające się w proch jak wszystko z Krainy Czarów. Od czasu do czasu Skaflok napotykał świeże ślady Trollów i wtedy oblizywał wargi.
Nadeszła noc, dziwnie ciepła i jasna po krainie śniegu i mrozu, z której przybył. Jechał dalej, czasem drzemiąc w siodle, lecz nie przestając nasłuchiwać. Na długo zanim spotkał na drodze nieprzyjacielskich jeźdźców, Skaflok usłyszał ich i zapiął hełm.
Było ich sześciu, potężne ciemne sylwetki niewyraźnie rysujące się w gwiezdnej poświacie. Zaintrygował ich — śmiertelnik w szatach i kolczudze na poły elfowch, na poły sidhańskich, na koniu spokrewnionym z ich wierzchowcami, ale jeszcze większym i bardziej niezgrabnym. Zajechali mu drogę i jeden zawołał: — W imieniu Illredego, Króla Trollów, zatrzymaj się!
Skaflok spiął konia ostrogami, wyciągnął miecz i zaatakował Trollów. Brzeszczot Bolwerka zabłysnął w mroku widmowym, błękitnym ogniem. Młodzieniec wjechał ukosem w sam środek patrolu, rozpłatał hełm i czaszkę jednego Trolla i ściął głowę drugiemu, nim pozostali zorientowali się, co się dzieje.
Jeden z jeźdźców uderzył na Skafioka maczugą z lewej strony, inny zaś toporem z prawej. Kierując koniem kolanami, wychowanek Imryka osłonił się tarczą przed pierwszym napastnikiem, a zaczarowany miecz pomknął na spotkanie drugiego, rozciął trzonek topora i zagłębił się w piersi żołnierza. Zatoczywszy brzeszczotem szeroki łuk, Skaflok rozciął atakującego z lewej Trolla od ramienia po pas. Szarpnął palcem cugle. Jego potworny koń stanął dęba i zmiażdżył kopytami czaszkę piątego jeźdźca.
Ostatni krzyknął przeraźliwie i próbował uciec. Skaflok cisnął mieczem jak włócznią. Brzeszczot przeszył Trolla od tyłu i wyszedł na piersi.
Później znów wyruszył na poszukiwanie obleganego przez Trollów Króla Elfów. Przed świtem zatrzymał się nad rzeką, żeby się zdrzemnąć.
Obudził go szelest liści i lekkie drżenie ziemi. Dwóch Trollów skradało się ku niemu. Młodzieniec zerwał się na równe nogi, wyciągając miecz, gdyż nie miał czasu na przygotowania do obrony. Zaatakowali go. Przebił mieczem tarczę, ramię i serce pierwszego, po czym podniósł ociekający krwią brzeszczot. Drugi Troll nie zdążył się zatrzymać i nadział się na zaklęty miecz. Skaflok wytrzymał impet uderzenia, wspierany nieziemską siłą płynącą z broni Bolwerka.
— Właściwie to było zbyt łatwe — powiedział — ale nie wątpię, że trafi mi się jakaś lepsza zabawa.
Jechał przez cały dzień. Koło południa znalazł jaskinię, w której spało kilku Trollów. Zabił ich i spożył ich jadło. Niewiele go obchodziło, że zostawia za sobą usiany trupami ślad i że każdy może go wytropić. A niech tam!
Przed wieczorem dotarł do gór. Były wysokie i piękne i ich ośnieżone szczyty zdawały się płynąć w powietrzu na tle zachodzącego słońca. Słyszał plusk wodospadów i szum sosen. To dziwne, pomyślał, że taki spokój i piękno można znaleźć na polu bitwy. Prawdę mówiąc, powinien być tu z Fredą i myśleć o ich miłości, a nie na ponurym czarnym koniu z zaczarowanym mieczem.
Ale co ma być, to będzie. Co się z nią teraz działo?
Jechał wciąż w górę, w poprzek lodowca, na którym zadzwoniły kopyta jego konia. Noc rozpostarła swój płaszcz na niebie, jasna i chłodna na tej wysokości. Bliski pełni księżyc oświetlał widmowym blaskiem szczyty gór. Po pewnym czasie Skaflok usłyszał z oddali dźwięki elfowej trombity, niesamowicie brzmiące w cichych przestworzach. Serce zabiło mu mocniej, spiął konia ostrogami i rzucił go w cwał, z turni na turnię, ponad przepaściami. Wiatr świszczał mu w uszach, a tętent żelaznych podków budził drzemiące echa w górach.
Usłyszał ochrypły ryk trollowego rogu i zaraz potem przytłumione odległością okrzyki wojowników i szczęk broni. Strzała przeleciała obok niego. Skaflok zaklął i skulił się w siodle. Nie miał czasu, by rozprawić się z łucznikiem, w pobliżu była grubsza zwierzyna.
Читать дальше