Nie czekał ani chwili dłużej. Zbiegł na dół, odnalazł drugie schody – tym razem po wewnętrznej stronie murów – i zszedł na poziom paryskiego bruku. Potem ruszył szparko krętymi uliczkami dzielnicy Tempie. Szedł w stronę Hal i placu Grève, w pobliżu którego widział tajemniczą katedrę. Minął opactwo i kamienny kościół Świętego Marcina, po czym skręcił w ulicę tego samego świętego, zastawioną szopami, zawaloną wozami, wózkami i dwukółkami, gdzie w licznych warsztatach pracowali za dnia ludwisarze odlewający dzwony i działa. Ze skrzyżowania z uliczką Bourg-l’Abbe zobaczył katedrę znowu. Wznosiła się majestatycznie ponad dachami starych domów, mniej więcej między placem Greve i Luwrem, a może jednak trochę bliżej ulicy Świętego Honoriusza?
Stracił ją z oczu, wchodząc w zaułek ulicy Beaubourg, i zatkał nos rąbkiem opończy, bo tu pospólstwo pod murami zrujnowanych kamienic załatwiało swoje potrzeby. Na ulicy stały ladacznice. Rozstępowały się przed poetą, śląc kuszące uśmiechy. Niektóre były młode i piękne, jednak wzrok łotra prześlizgiwał się głównie po starych, przechodzonych lampucerach, wymalowanych barwiczkami, rozwierających usta pełne dziur po spróchniałych zębach. Krzyczały do niego, szarpały za opończę, gładziły po włosach, po wypchanym braguettes. Wśród nich byli też wymalowani chłopcy, mężczyźni przebrani w kobiece suknie, odziani w gładko wygarbowane skóry sodomici, karzełki i karlice czyniący obrzydliwe gesty.
Villon całą piersią chłonął cuchnącą, zepsutą woń Paryża, miasta rozpusty i żebraków, kamienic i lepianek, kościołów i zamków. Wszedł w ulicę Minstreli, a potem przez wąskie zaułki dotarł do Quincampoix, gdzie mieściły się kramy oraz warsztaty szlifierzy i złotników. Tu znów zobaczył katedrę – sterczała nieco bardziej na lewo, w stronę Sekwany – odległa, wyniosła i malowniczo piękna na tle brudnych lepianek. Minął więc ulicę Lombardów; przy kościele Saint-Jacques-de-la-Boucherie schował się przed patrolem straży miejskiej, a potem wszedł do parafii Świętego Mederyka, mijając z dala Baillehoe i Cour Robert, gdzie stały ladacznice, a w bramach i szopach płatna miłość kwitła piękniej niż jabłonie w mieszczańskich ogrodach. Wychynął z mroków w okolicach kościoła Świętej Oportuny, blisko Cite, i wyłożył się w błocie i pokładach końskiego łajna zalegających na de la Saunerie, przy dawnej warzelni soli. Tej wiosny, w czasie roztopów, utopiły się tutaj dwa konie.
Gdy dotarł w pobliże placu Greve, wyłoniła się z mroku po prawej – bliżej murów miejskich, w pobliżu bramy Saint-Denis. Villon ruszył zatem ulicą Świętego Honoriusza, prawie biegł, zdyszany, zziajany. Znowu zanurzył się w labirynt cuchnących zaułków, mijał stosy beczek, kłody drewna, wozy, kramy, szopy, przeploty i labirynty schodkowych kamienic, których fasady prawie stykały się nad ulicą. Dwa razy omal nie oblano go zawartością nocnika. Raz musiał przebyć rozlany szeroko rynsztok, innym razem uciec przed szczurami obgryzającymi końskie ścierwo. Sądząc po smrodzie, musiało leżeć tu od Wielkanocy. A potem, gdy wreszcie wynurzył się z trzewi Paryża w pobliżu bramy Saint-Denis, zamarł z szeroko rozwartymi oczyma.
Budowla znikła.
Przed nim wznosiły się mury miejskie, za nimi łąki, pola i drewniane budynki przedmieścia Mont-Martre, a dalej lasy, poletka i wzgórza Ile-de-France.
Oniemiały wdrapał się na pobliski mur i spojrzał na miasto. Od razu dostrzegł wyniosłe wieżyce budowli, której bezskutecznie poszukiwał. Ale teraz katedra zdawała się stać na lewym brzegu Sekwany, gdzieś na terenie uniwersytetu, może w pobliżu placu Maubert lub przy ulicy du Fouarre…
Budowla drwiła z poety. Nie było jej tam, gdzie się spodziewał. Zrozumiał, że plan i maska, pozostawione w baszcie, nie były zagadką i podpowiedzią. Diabeł z Maubert raz jeszcze zadrwił z poety, ukazał mu ścieżkę wiodącą donikąd i z szyderczym uśmiechem zatrzasnął przed nim drzwi katedry.
Słowa i obrazy
– Mistrzu, co to jest?
Justin Lefet oglądał plan katedry wykreślony na pergaminie.
– Znalazłem też coś takiego – rzekł Villon, kładąc na stole maskę. – Morderca nakładał to ofiarom na twarz, wlewał wosk i odbijał wizerunek. Ciekawe, po co?
Lefet ukrył twarz w dłoniach.
– Morderca, maska, pośmiertne odbicia twarzy… Tu nie chodzi o twarze, panie Villon. W tym wszystkim jest głębszy sens. Pamiętaj, że na obliczu człowieka odbijają się zwykle wszystkie jego uczynki. Charakter, złość, miłość, nienawiść, gniew, uniesienie – cała dusza człowieka. Villon, on robi pośmiertne maski i tym samym kradnie dusze zamordowanym ofiarom.
– Co w takim razie z nimi robi? Zabiera do piekła? A może pali nimi w piecu? I jaki związek ma z tym katedra?
– Chciałeś powiedzieć, plany katedry.
– Ta katedra stoi niedaleko waszego domu.
– Co?
Villon podprowadził Justina do okna. Daleko, ponad dachami plugawych domów, dostrzegli ogromną, mroczną budowlę. Justin zamrugał oczami, od razu przeniósł wzrok na wyspę Cite. Ale świątynia Marii Panny ciągle stała pośrodku miasta. Paryż miał dwie katedry. Dwie wysmukłe, strzelające ku niebu budowle niby filary podtrzymujące nieboskłon.
Justin chwycił się za głowę.
– O Boże! Byłeś tam, panie Villon?
– Próbowałem ją znaleźć. Ale chociaż nie piłem wina i nie najadłem się szaleju, katedra uciekała przede mną jak, za przeproszeniem, zakonnica przed ogierem.
– Katedra jest wszędzie i nigdzie…
– Myślę, że w niej ukrywa się tajemnica tych morderstw. Pytanie, jak tam trafić?
– Chodź ze mną!
Zeszli do biblioteki w podziemiach. Lefet skierował się do miejsca, które kiedyś odkrył Villon – do obracanego regału.
Drukarz odsunął półki z woluminami. Mała, niepozorna książka leżała w skrytce tak, jak ją zostawili. Justin postawił obok świecę.
– Dobrze, panie Villon – wyszeptał. – Wyznam teraz wszystko. Czy wiesz, kto jest winny tych morderstw?
Poeta milczał.
– Ja i mój brat jesteśmy winni. Nie, nie tak! – zakrzyknął, widząc, że dłoń Villona spoczęła na rękojeści sztyletu. – To nie my mordowaliśmy. Ale uczyniliśmy coś, co być może sprawiło, że zaczęli ginąć ludzie.
Villon zmarszczył czoło, zaczynał się domyślać.
– Wszystko przez tę księgę. To dlatego zginął mój brat i inni mieszczanie.
Villon otworzył pierwszą stronę. Książka była pełna planów katedr, kościołów i kaplic. Wiedza architektów, cieśli i kamieniarzy, zaklinana przez nich w kamień i cegłę. Proporcje, zdobienia, sekrety geometrii i rozkładanie ciężaru na przypory. Proporcje ustalone ad quadratum i ad triangulum, i jeszcze inne, bardziej skomplikowane wzory, o jakich dotąd nie słyszał.
– Oto największy sekret kamienia – wydyszał Justin. – To statuty cechowe gildii architektów z Paryża, Rouen, Carcassonne i innych miast Francji. To dzieło zawierające tajemnice kamienia, alegorie i magiczne liczby wpisane w szerokość kolumn, sterczyn, maswerków i wimperg.
– Ukradliście tę księgę, panie!
– Chcieliśmy przekazać ludziom tajemną wiedzę budowniczych katedr. Wydobyć na światło dzienne myśli i symbole, które zaklęli w kamieniu. Odkryć wiedzę, dzięki której każdy mógłby wznosić księgi w kamieniu. Pytasz, czy księga została skradziona. Tak, Villon, ukradziono ją na polecenie mego brata. Statuty cechowe są odczytywane tylko członkom gildii. A wędrowni majstrowie składają przysięgę, iż nie zdradzą ich pod karą śmierci. A my chcieliśmy wydać je drukiem. Za to znienawidzili nas architekci. I gdy tylko to zrobiliśmy, zaczęły się morderstwa. Tutaj są rysunki kościołów i zamków. Tutaj znajdziemy rozwiązanie zagadki.
Читать дальше