W mieszkaniu było zimno, kaloryfery ledwie grzały. Zimę jedynie lubię za to, że szybko nadchodzi mrok i na ulicach jest niewielu ludzi. Gdyby nie to… dawno rzuciłbym wszystko i wyjechał z Moskwy. Choćby do Jałty czy do Soczi… Właśnie nad Czarne Morze, a nie na dalekie wyspy cudzych, ciepłych oceanów. Lubię, kiedy dookoła rozbrzmiewa ojczysta mowa…
Głupie marzenia, rzecz jasna.
Dla mnie jeszcze za wcześnie na odpoczynek w ciepłych krajach.
Nie zasłużyłem.
Telefon -jakby czekając na moje przebudzenie – zatrzeszczał przykro i natarczywie. Chwyciłem słuchawkę, przyłożyłem do ucha i nie odpowiadałem.
– To ty, Antoni?
Milczałem. Głos Larysy brzmiał rzeczowo, był skupiony, ale już zmęczony. Pewnie cały dzień nie spała.
– Połączyć cię z szefem, Antoni?
– Nie trzeba – burknąłem.
– Obudziłeś się?
– Tak.
– Jaki dzisiaj jesteś uprzejmy… jak zazwyczaj. Czy zdarzyło się coś nowego?
– Nie, nic.
– Masz co jeść na śniadanie?
– Znajdzie się.
– No to powodzenia.
Powiedziała to bez wiary czy przekonania… Larysa nie wierzyła we mnie. Szef, z pewnością, także.
– Dziękuję.
Odpowiedziałem do buczącej sygnałami zerwanego połączenia słuchawki. Wstałem, poszedłem do toalety, potem do łazienki. Zacząłem smarować pastą do mycia zębów szczoteczkę, ale przypomniałem sobie, że się spieszę, więc odłożyłem ją na brzeg urny walki.
W kuchni było całkiem ciemno, ale światła, oczywiście, nie włączałem. Otworzyłem lodówkę – wywrócona lampka marzła pośród żywności. Spojrzałem na garnek nakryty sitem, na którym leżał kawałek na wpół odmrożonego mięsa. Zdjąłem sito, podniosłem garnek do ust, przełknąłem łyk.
Jeśli ktoś myśli, że świńska krew jest smaczna, to się myli.
Wstawiłem garnek z resztkami spływającej krwi na miejsce i przeszedłem do łazienki. Słaba niebieska lampka ledwie rozjaśniała ciemność. Długo i zawzięcie czyściłem zęby, potem nie wytrzymałem, wróciłem raz jeszcze do kuchni i łyknąłem lodowatej wódki z zamrażalnika. Teraz w brzuchu było nie tyle ciepło, ile wręcz gorąco. Wspaniały bukiet wrażeń – chłód na zębach i żar w żołądku.
– Aby cię… – zacząłem posyłać wiązankę pod adresem szefa, ale w porę oprzytomniałem. Potrafi słyszeć nawet jeszcze niewypowiedziane przekleństwo. Poszedłem do pokoju i zacząłem zbierać porozrzucane wszędzie części garderoby. Spodnie znalazły się pod łóżkiem, skarpetki na parapecie, koszula nie wiadomo czemu wisiała na masce Dżo-Hena.
Dawny koreański władca patrzył na mnie nieprzyjaźnie.
– Lepiej pilnuj – burknąłem, i wtedy znowu zadzwonił telefon. Skacząc po pokoju na jednej nodze odnalazłem słuchawkę.
– Antoni, chciałeś mi coś powiedzieć? – zainteresował się niewidoczny rozmówca.
– Wcale nie… – powiedziałem ponurym głosem.
– No-no. Dodaj chociaż „dołożę wszelkich starań, wasza wysokość".
– Nie dołożę… Nic na to nie poradzę… wasza wysokość. Szef milczał przez chwilę:
– Antoni, mimo to proszę cię, abyś poważnie potraktował tę sprawę. Dobrze? Rano czekam na ciebie. Bez względu na to, co zajdzie – masz być z raportem. I życzę… powodzenia.
Nie zawstydziłem się, ale moje rozdrażnienie znikło. Włożyłem komórkę do kieszeni kurtki, otworzyłem szafę w przedpokoju i jakiś czas rozmyślałem, czym uzupełnić umundurowanie. Miałem kilka „nowości" z uzbrojenia, które podarowali mi ostatnio przyjaciele. Ale pozostałem przy standardowym zestawie – w miarę uniwersalnym i dostatecznie niewielkim.
I jeszcze – odtwarzacz mini dysków. Słuch mi nie będzie potrzebny, a nuda to wieczny, nieuchwytny wróg.
Przed wyjściem długo przyglądałem się przez judasza schodom. Nie było nikogo.
Tak rozpoczęła się kolejna noc.
Sześć godzin jeździłem metrem, bez jakiegokolwiek pomysłu przechodząc z linii na linię, chwilami podrzemując, pozwalając świadomości odpocząć, a intuicji – rozwinąć skrzydła. Wszystko na nic. No, może nie całkiem – co nieco widziałem – ale wszystkie przypadki były pospolite, dla nowicjuszy. Dopiero przed jedenastą, kiedy metro opustoszało, sytuacja się zmieniła.
Siedziałem z zamkniętymi oczami, już trzeci raz słuchając piątej symfonii Manfrediniego. Mini dysk w odtwarzaczu był kompletnie zwariowany – mój własny wybór. Sąsiadowała na nim muzyka włoskiego średniowiecza i Bach z – „Alisą", R. Blackmoreem i „Piknikiem". Zawsze mnie intrygowało, jaka melodia z jakim wydarzeniem się zbiegnie w czasie. Dzisiaj los wypadł na Manfrediniego.
Nagle mnie skręciło – dreszcz przeszedł mnie od pięt po czubek głowy. Aż coś wychrypiałem, otwierając oczy i rozglądając się po wagonie.
Od razu wyłowiłem dziewczynę.
Wyglądała bardzo powabnie, młodziutka, w eleganckim futerku, z torebką i książką w rękach.
I z takim czarnym wirem nad głową, jakiego nie widziałem już ze trzy lata!
Tak wlepiłem w nią wzrok, że aż to wyczuła i spojrzała na mnie. Odwróciła ku mnie głowę…
Lepiej spojrzyj w górę!
No nie, rzecz jasna, i tak by nie mogła dostrzec wiru. Jedyne, co jej dano – to możliwość odczuwania lekkiego niepokoju. Jeszcze – w najlepszym razie – mogłaby dostrzec kątem oka jakieś zawirowanie nad swoją głową… jakby krążyły muszki… jak drżenie powietrza w upalny dzień nad rozgrzanym asfaltem…
Nic nie zobaczy. Nic. Będzie żyła, jeszcze dzień lub dwa, dopóki nie pośliźnie się na lodzie, uderzy głową i umrze. Lub wpadnie pod samochód. Albo w bramie natknie się na nóż bandyty, który nie zrozumie, po co właściwie zabija tę dziewczynę. I wszyscy będą mówić – „taka młoda, mogła żyć jeszcze sto lat, wszyscy tak ją lubili…"
Tak. Oczywiście. Wierzę, twarz ma piękną i pełną dobroci, zmęczoną, ale bez złości. Nie. Przy takiej dziewczynie można się poczuć innym. Próbować być lepszym, podciągać się. Z taką dziewczyną wszyscy chcą się przyjaźnić, troszeczkę poflirtować, podzielić się zwierzeniami. W takich rzadko się zakochują, ale za to wszyscy je lubią.
Z wyjątkiem tego, który zapłacił magowi Ciemności.
Czarny wir właściwie jest całkiem zwyczajnym zjawiskiem. Gdybym się rozejrzał, mógłbym znaleźć jeszcze pięć lub sześć takich, wiszących nad pasażerami. Jednak tamte są niewyraźne, mętne, ledwie się obracają. To rezultaty najzwyklejszej, amatorskiej klątwy. Ktoś rzucił: „żebyś zdechł, bydlaku!". Inny wyraził się prościej i subtelniej: „ażeby cię pokręciło!". I z Ciemności przyleciało maleńkie tornado, miniaturowa trąba powietrzna, wsysająca w siebie powodzenie, wchłaniająca siły.
Ale taka zwykła klątwa, dyletancka, wystarcza na godzinę, dwie, maksymalnie na dobę. I jej następstwa, choć nieprzyjemne, nie są śmiertelne. A czarny wir nad dziewczyną był silny, ustabilizowany. Został stworzony przez wykwalifikowanego maga. Sama o tym nie wiedząc, dziewczyna była już martwa.
Machinalnie sięgnąłem do kieszeni, przypomniałem sobie jednak, gdzie się znajduję, i skrzywiłem się. Dlaczego komórki nie działają w metro? Czy ci, którzy je posiadają, nie jeżdżą pod ziemią?
Miałem dylemat: co jest ważniejsze – zadanie, które miałem wykonać, choćby bez nadziei na sukces, czy skazana dziewczyna. Nie wiem, czy jeszcze można jej pomóc, ale wytropić twórcę wiru jestem obowiązany…
W tym momencie po raz drugi poczułem uderzenie prądu. Teraz – inne. Bez dreszczy, bez bólu -jedynie wyschło mi gardło, zmartwiały dziąsła, krew zatętniła w skroniach, a koniuszki palców zaczęły mnie świerzbić.
Читать дальше