– Dlaczego?
– Dlaczego? – powtórzył i poruszył brwiami ze zdziwieniem. – No, tak, rozumiem, o co ci chodzi; nie byliśmy ze sobą zbyt blisko. Ja byłem szefem i to nazbyt ludzkim jak na twoje gusta. Swoją drogą tutaj, na ziemskim padole, nazywamy to ironią losu. – Zrobił teatralną pauzę, a następnie się uśmiechnął. – Zrozumiałaś już, co zostało ci dane?
– Co zostało mi dane? – tym razem ja powtórzyłam po nim i posłyszałam złość w swoim głosie. – A co takie go mi dano? – Przecież wszystko, co posiadałam, zostało mi zabrane. W zamian nie dostałam nic.
Uśmiechnął się na to nieznacznie i uświadomiłam sobie, że wie, co myślę.
– Dano ci szansę.
– Szansę? Jaką szansę? Zostałam wyrzucona, okaleczona, wciśnięta w ludzką skórę. Polują na mnie i pogardzają mną. Jaka niby w tym szansa?
– Szansa na coś, czego większość dżinnów nigdy nie zazna – powiedział Jonathan, który narodził się w śmiertelnym ludzkim ciele zaledwie przed kilkoma tysiącami lat, a mimo to wydawał się o wiele starszy ode mnie. – Szansa nauczenia się czegoś zupełnie nowego. Szansa odrzucenia swojego dawnego życia i ukształtowania się w nowym ciele, odmiennym kształcie, w nowym celu. Jesteś teraz jak czysta tablica, Cassie, i to właśnie twoja szansa. – Nie mrugnął nawet okiem i dostrzegłam od blask gwiazd w jego oczach, nieskończone gwiezdne galaktyki, niewyczerpane możliwości. – Albo też okazja do schrzanienia tego wszystkiego, raz jeszcze. Tak czy owak, jesteś tu nie bez powodu.
– Znalazłam się tutaj, bo Ashan mnie wygnał. Pokręcił głową.
– – W grę wchodzi coś większego od Ashana, złotko. Przekonasz się o tym. Zawsze rozumowałaś logicznie, nawet gdy byłaś zimna jak kosmos. Czeka cię batalia. Pomyślałem sobie, że uścisnę twoją dłoń, póki jeszcze mogę, życząc ci powodzenia.
Coś poruszyło się na niebie nad nami, jak rozgrzane powietrze nad szosą w czasie upałów, a Jonathan raptownie zerknął w górę. Jego ludzkie ciało rozświetliło się, stało się czystym białym blaskiem i poczułam błysk ostrych jak stal skrzydeł, gdy przesłoniłam oczy.
Mogłam go dojrzeć nawet przez zamknięte powieki i przez palce na oczach – ogień w kształcie człowieka, przepełniony energiami, jakich nie mogłam tknąć i których nie potrafiłam rozpoznać.
Jonathan umknął gdzieś poza świat dżinnów, do czegoś, co stanowiło legendę nawet dla nas.
– Mam własne batalie do stoczenia – zabrzmiał je go głos, szeptem, który rozległ się wstrząsająco blisko mojego ucha. – Przemyśl to, co powiedziałem, Cassiel. Pomyśl o swojej szansie. Przypomnij sobie, jak to jest coś czuć. To ważne.
Światło zintensyfikowało się, paląc moją skórę i odwróciłam się z krzykiem, gdy owe potężne skrzydła uniosły istotę, która niegdyś była największym z dżinnów, tu i tam, wszędzie.
– Cassiel?
Był to głos Luisa. Obejrzałam się przez ramię, roztrzęsiona, i ujrzałam go stojącego w progu, wpatrzonego we mnie z nieskrywaną troską. Na jego twarzy widać było ślady łez, lecz on sam wydał się… uspokojony.
– Coś się stało? – zapytał. Niczego nie zauważył. Jonathan był dla niego niewidzialny.
Nie potrafiłam mu tego wyjaśnić. Pokręciłam lekko głową i objęłam się ramionami, usiłując opanować zimny dreszcz, jaki mnie przebiegał. Przed krótką chwilą znalazłam się w obecności czegoś tak wielkiego, że poczułam się bardzo mała, i to skłoniło mnie do zastanowienia – do zapytania samej siebie, czego jeszcze dżinn mógł nie wiedzieć lub nie umiał sobie wyobrazić.
Pomyślałam o tym, kim niegdyś byłam i mogłam jeszcze stać się ponownie. Szansa, powiedział Jonathan. Szansa bycia kim? Osiągnięcia czego?
– Już dobrze – powiedział Luis i położył mi dłoń na ramieniu. – To żaden wstyd pokazać, jak bardzo byli ci drodzy.
Manny. Angela. Luis sądził, że to ich opłakiwałam – i w pewnym sensie tak było; pożałowałam wszelkich okazji, których już nie wykorzystają, wszystkiego, co pozostało dla nich niespełnione.
Odetchnęłam głęboko i skinęłam głową.
– Tak – odezwałam się i wyłowiłam nutę zaskoczenia we własnym głosie. – Byli mi drodzy.
Luis objął mnie i wprowadził z powrotem do domu pogrzebowego; trzymając go za rękę, poszłam spojrzeć po raz ostatni na pierwszych dwoje przyjaciół, jakich zyskałam wśród ludzi.
Poszłam się z nimi pożegnać.
Zaskoczyło mnie to, ile osób przybyło na wystawienie zwłok. Greta, Strażniczka Ognia z blizną na twarzy, zjawiła się, żeby złożyć kondolencje, i przez chwilę rozmawiała półgłosem z Luisem. Zerknęła ku miejscu na tyłach sali, gdzie siedziałam, i przez krótki moment pomyślałam, że zechce pomówić i ze mną, ale skierowała się w inną stronę i wymieniła uścisk dłoni z Sylvią, siedzącą na osobności i w milczeniu obok trumny swojej córki.
Niektórzy przyszli z kwiatami. Niektórzy płakali. Wszyscy czuli się tu nieswojo, wobec tak drastycznej zmiany, jaka zaszła.
Nikt się do mnie nie odezwał.
Dopiero o ósmej wieczorem zjawił się dyrektor domu pogrzebowego, ten ze smutną twarzą, i szepnął mi, że pora już kończyć.
Luis pożegnał się z kilkoma ostatnimi gośćmi, kiedy drzwi z tyłu otworzyły się ponownie i wkroczyło pięciu młodzieńców – Latynosów, w codziennych, porozciąganych ciuchach. Mieli na sobie ubrania w krzykliwych kolorach, workowate dżinsy i za duże sportowe kurtki, z emblematami drużyny UNLV lub klubu San Francisco 49ers.
Czterej z nich się nie liczyli: były to tylko blotki. Przy okazji pewnie też zabójcy pozbawieni wyrzutów sumienia.
Miałam jednak oko na tego na przodzie. Był najniższy z całej piątki, szczupłej budowy ciała, o gładkiej twarzy bez wyrazu i najzimniejszych oczach, jakie zdarzyło mi się widzieć u człowieka. Podobnie jak w przypadku pozostałych tatuaże pokrywały mu szyję i ramiona. Był młodszy od Luisa o co najmniej dziesięć lat, ale miał w sobie coś wyraziście niebezpiecznego. Luis najpierw zastygł w bezruchu na widok intruzów, a potem zwrócił się w ich stronę, kiedy mijali Sylvię, dyrektora domu pogrzebowego oraz dwóch czy trzech żałobników, jacy pozostali jeszcze na miejscu. Brat Manny'ego rzucił mi szybkie spojrzenie, a w jego oczach odczytałam bardzo konkretne polecenie. Wstałam i znalazłam się przy innych obecnych w pomieszczeniu, grzecznie, ale stanowczo kierując ich ku drzwiom. Sylvia łypnęła na mnie oburzonym wzrokiem, ale ona także pojęła, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Zamknęłam drzwi i zaryglowałam je od wewnątrz, odwróciłam się i skrzyżowałam ramiona na piersiach. Trzech z przybyłych obserwowało mnie, oceniając, na ile im zagrażam; dwóch z nich od razu uznało, że wcale. Trzeci – inteligentniejszy od pozostałych, jak pomyślałam – nadal nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Hola! Cześć! – rzucił młody herszt do Luisa i pochylił się nad trumną Manny'ego, aby popatrzeć. – Cholera jasna, to twój brat? Niezbyt do ciebie podobny. Zresztą to pewnie wina pudru. Wygląda jak puto, jak męska dziwka. W dodatku martwa. Pinche cabron. Rogacz.
Luis się nie poruszył, nawet mrugnięciem nie zdradzając gniewu, jaki z pewnością go rozsadzał. Wyczuwałam, jak ów gniew bije od niego niczym żar z hutniczego pieca.
– Okażcie trochę szacunku – powiedział. – I wyjdźcie stąd.
– Szacunku? – Młodzik odwrócił się powoli w kie runku Luisa i uśmiechnął jeszcze szerzej. – Ty chcesz ze mną gadać o szacunku, kolego? Załatwiłeś mojego brata. Sypnąłeś go. Więc nie truj mi tu o szacunku.
Читать дальше