Zupełnie jak gdyby wydawała mi polecenie. Obrzuciłam ją przeciągłym spojrzeniem dżinna i pobladła nieco.
– Dziękuję za troskliwość – powiedziałam. Isabel przysypiała na moich rękach, bezwładna, ciężkawa i ciepła, a ja poruszyłam nią tak, aby mogła oprzeć głowę o moją szyję. – Położę ją do łóżka.
– Pomogę ci – zaoferował bezzwłocznie Luis. Sylvia wydęła usta, ale nie powiedziała nic, zbierając ze stołu wymazany syropem talerz, widelec i pustą szklankę.
Isabel nie obudziła się, kiedy układałam ją w jej dziecinnym łóżeczku – zastanawiając się przy tym, czy przypadkiem nie należało ono kiedyś do Angeli, gdyż wydawało się wypłowiałe i zużyte – a Luis pokazał mi, jak opatulić dziecko. Delikatnie pocałował Isabel w czoło, a po nim ja uczyniłam to samo. Jej skóra pod moimi wargami wydawała się miękka jak jedwab i poczułam falę emocji, która mnie zaskoczyła.
Czułość.
– Sylvia mnie nie lubi, bo jestem gringa – powiedziałam do Luisa, wyprostowując się. – I boi się, że odbiorę wam Isabel.
Wydał się tym zdumiony. Nie wspomniałam mu, że to Isabel wykazała się tak niezwykłą przenikliwością, a nie ja sama.
– Tak, cóż, sąd może nie okazać się zachwycony tym, że byłem notowany na policji, a Strażnicy pewnie nie zaświadczą na moją korzyść. Sylvia twierdzi, że chce zostać jej prawną opiekunką, co oznaczałoby, że Ibby musiałaby zamieszkać tutaj, a nie ze mną, kiedy dostanę nowy przydział.
– Sylvia chce ją zatrzymać. – Luis, jak pamiętałam, obawiał się tego już wcześniej. I wydawało się, że nie bez powodu.
– Nie dojdzie do tego. – Luis odgarnął kosmyk czarnych włosów z buzi dziewczynki i dostrzegłam w nim coś z jego brata, czułość i oddanie. – Sylvia to dobra kobieta, ale nie kocha tego dzieciaka aż tak jak ja. A Ibby potrzebuje miłości.
– No i Sylvia nie zdoła jej ochronić – powiedziałam. – A ty tak.
Wyprostował się, spojrzał prosto na mnie, a ja odwzajemniłam to spojrzenie. Przez chwilę żadne z nas nie poruszało się ani nie odzywało, a potem Luis skinął niejasno w stronę korytarza.
– Powinienem się przygotować. Na czuwanie przy zwłokach. Posłuchaj, jeśli nie chcesz iść…
– Pójdę – stwierdziłam. – Ale należy poszukać kogoś, kto pilnowałby Isabel, nawet z oddali. Czy można o to poprosić jakiegoś Strażnika?
– Tak, da się załatwić. Pewnie trzeba będzie zwrócić się do jednego z Ma'atów. Trzech albo czterech z nich nadal przebywa w tym mieście. – Przepuścił mnie przed sobą i po wyjściu z pokoju Isabel zamknęliśmy za sobą drzwi.
Dom Pogrzebowy Muñoz był podłużnym gmachem z przyćmionymi światłami, miękkimi dywanami i cicho grającą muzyką. W drzwiach powitał nas starszy jegomość, łysiejący, z małymi okrągłymi okularami na nosie.
Miał na sobie czarny garnitur, podobny do tego, w jaki ubrany był Luis, i wydawał się smutny z obowiązku. Jego żałosna mina nie zmieniła się, kiedy witał się uściskiem dłoni z Sylvią, potem z Luisem, wreszcie ze mną.
Za namową Luisa przebrałam się z jasnego stroju w ciemniejszy – w parę luźnych czarnych spodni, połyskującą czarną koszulę i dopasowany żakiet. Wydawać się to mogło bezużytecznym marnowaniem mocy, jednak byłam całkiem zadowolona z efektu takiego zewnętrznego przeobrażenia. Nadal mogłam korygować własny wygląd, a zmiana odzieży na inną okazała się łatwiejsza niż wcześniej.
Być może – niewykluczone – że uczyłam się skuteczniejszego wykorzystywania swoich mocy. W każdym razie mój nowy wygląd nie wywołał niepokoju u dyrektora domu pogrzebowego i podążyłam za Sylvią i Luisem długim korytarzem, po otwarciu i zamknięciu kolejnych drzwi. W powietrzu pachniało tu mocno kwiatami i płonącymi świecami.
Dyrektor otworzył podwójne odrzwia i wszedł przed nami do pomieszczenia. Było mniejsze, niż się tego spodziewałam, co stanowiło dla mnie niemiłą niespodziankę, i przyłapałam się na tym, że zwalniam kroku, zbliżając się do progu.
Znajdowało się tam sześć rzędów czarnych składanych krzeseł, kilka wyściełanych foteli nieco dalej z tyłu, stół, księga i pióro. I kwiaty.
I podłużne, wąskie otwarte trumny.
Przystanęłam.
Luis i Sylvia szli dalej, do samego końca, wreszcie Luis zatrzymał się obok matki Angeli; Sylvia szlochała, pochylona nad trumną, w której, jak wiedziałam, spoczywa jej córka.
Nie potrafiłam się zmusić do tego, by do nich dołączyć. Nie ma takiej potrzeby, podpowiadał dżinn, będący częścią mnie. Ich istoty porzuciły doczesne powłoki. To taki ludzki rytuał. Nie masz z nim nic wspólnego.
Człowiecza część mnie nie chciała znów pogrążać się w żalu i żałobie, a wiedziałam, że tak się stanie, jeśli wykonam ten ostatni krok.
Odwróciłam się i wyszłam pospiesznie. Rozgrywały się tu inne, podobne tragedie; rozbite rodziny, zerwane więzy, niedotrzymane przysięgi. Nie jestem człowiekiem. Nie biorę w tym udziału. Nawet w najmniejszym stopniu.
Prawie biegiem dotarłam do drzwi wyjściowych.
Stanęłam w wieczornej ciszy, obserwując ostatnie promienie słońca zachodzącego za górami i dysząc spazmatycznie.
– Przykre, co? – powiedział ktoś za mną. Odwróciłam się. Nie usłyszałam, ani nie wyczułam obecności nikogo, ani człowieka, ani dżinna i przez moment nie dostrzega łam niczego w cieniu.
Wtedy on wstąpił w smugę nikłego światła. Nie znałam go wcześniej w ludzkiej postaci, ale od razu rozpoznałam w nim dżinna. W sferze eterycznej był jasnym płomieniem, ogniem, który eksplodował na wszystkie strony i zaraz potem zgasł w zupełnej ciszy.
Miał na imię Jonathan i nie żył.
Upadłam na kolana. Nie miałam takiego zamiaru, ale zdumienie i lęk zrobiły swoje. Roi mi się to, pomyślałam. Jonathan nie żyje; nie ma go już.
– Tak, możesz to sobie wmawiać, Cassie. Mogę nazywać cię Cassie? Do licha, będę cię tak nazywał, więc musisz się przyzwyczaić – powiedział. W tej chwili wyglądał bardzo, ale to bardzo po ludzku – był wysoki, szczupły, zupełnie nieskrępowany w postaci, w jaką się wcielił. Jego włosy pobłyskiwały srebrzyście, a jego oczy… oczy miał ciemne niczym księżyc w nowiu. – Tacy jak ja nie zupełnie giną. Zamiast tego tak jakby… awansujemy.
Jonathan dzierżył władzę wśród wszystkich dżinnów przez tysiąclecia. Nie przepadałam za nim, ale poważałam go – jeśli nie więcej, ponieważ wzbudzał respekt Ashana, a Ashan nigdy nie okazał się na tyle głupi, żeby mu się przeciwstawić. W Jonathanie było coś swobodnego, a także niebezpiecznie skupionego, coś zręcznie maskowanego przez jego aż nazbyt ludzkie maniery.
Ale on nie żył. Musiał już nie żyć. Wszyscy to odczuliśmy. Jego zgon rozbił cały świat dżinnów na kawałki.
– Ja nie… – Mój głos zabrzmiał bardzo dziwnie. – Nie rozumiem. Nie możesz tu być…
Zbył to beztroskim gestem.
– Owszem, nie zatrzymam się tu, jestem tutaj jakby po drodze. Mam pewne sprawy do załatwienia. A więc? Co tam słychać na świecie? Mniejsza z tym, znam od powiedź. Jak zwykle balansuje na krawędzi katastrofy, prawda? – Przypatrywał mi się przez chwilę, a potem wyciągnął rękę. – Wstań, nie lubię, jak ludzie klęczą.
Kiedy ujęłam jego dłoń, poczułam, że jest prawdziwa. Ciepła i ludzka. Przytrzymałam ją o chwilkę za długo, zanim ją puściłam.
– Wszyscy uważają, że nie żyjesz.
– To dobrze. Mówię to zupełnie serio. Przyszła pora, żebym odszedł, a nie było sposobu na uczynienie tego bez oddawania mojego miejsca w naszej rozbudowanej strukturze organizacyjnej. Jak powiedziałem, wpadłem tu tylko na chwilę, więc nie zależy mi już na różnych rzeczach. Jednak pomyślałem sobie, że zajrzę, by się z tobą przywitać.
Читать дальше