Być może prawdę. W takim razie nic dziwnego, że się zawahała. Zadbałam o to, aby utrzymać to zetknięcie się naszych prawic na poziomie zdawkowym i dostrzegłam błysk ulgi w jej oczach.
Ze Scottem nie byłam już tak ostrożna. Szybko wyszarpnął rękę, ocierając dłoń o spodnie. Nie znalazłam w nim przyjaciela.
I wcale mi na tym nie zależało.
– Manny Rocha to dobry Strażnik – powiedziałam. – I nie próbujcie sugerować, że jest inaczej.
Nie spuszczałam wzroku ze Scotta, póki z cichym trzaskiem nie oddzieliły nas drzwi.
– Nie powinnaś go tak wrogo nastawiać – rzekł Manny.
– A ty nie powinieneś starać się go udobruchać. – Odwróciłam się, by sięgnąć po teczki leżące na biurku.
– O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego go oszukałaś? Przecież mamy ten dokument, który miał trafić do Kolorado, no nie?
– Nie wiem – odpowiedziałam cicho. Znów przeniosłam spojrzenie na zamknięte drzwi i zmarszczyłam czoło. – Nie wiem dlaczego.
Manny ziewnął.
– Chrzanić to. Zajmiemy się tym jutro. To pewnie i tak nic, czym warto się przejmować. Nie wiem, jak ciebie, ale mnie zmęczyło to całe przesłuchanie.
Ja też czułam się znużona, więc pozwoliłam mu wyciągnąć się z biura i podrzucić do domu.
Dżinn nie śpi, chyba że przyjmie ludzką postać. Może jest to dla nas jakaś pokusa, ten krótki okres zapomnienia… i snów. Śnienia o sprawach, które pozostają poza naszą kontrolą.
Nigdy wcześniej nie śniłam, ale tamtej nocy przyśnił mi się Luis Rocha. W tym śnie był mniej więcej taki sam jak na jawie, a zarazem inny. Był dżinnem, a nie Strażnikiem. Źródło jego mocy płonęło jasno, a tatuaże na jego ramionach wydawały się prawdziwymi płomieniami, ledwie pozostającymi w granicach konturów wykonanych tuszem. Był kimś pięknym i dzikim, a w tym śnie – we śnie – ciągnęło mnie do niego jak wodę do nieba. Jego żar topił lód we mnie. Nie znałam się na sprawach cielesnych, ale ten sen był o ciele, o jego pragnieniach i żądzach, a kiedy się obudziłam, drżałam obolała jak po wstrząsie wywołanym przez rozkosz.
Nie śniłam o Mannym. Śnił mi się jego brat.
A to wydało mi się dziwnie znamienne.
Nie wspomniałam nawet słowem o tym śnie Manny'emu, kiedy wpadł kolejnego poranka, by zabrać mnie do biura. Czułam się niewygodnie w swojej skórze, mocno świadoma krępującego mnie ciała. Wcześniej uważałam je za narzędzie, za skorupę, ale tamten sen sprawił, że spojrzałam na nie troszkę inaczej. Ludzkie dusze były sprzymierzone z ciałami i czasami wydawało się, że przyczynę tego stanowią doznania.
Nie byłam pewna, czy mi się to podoba.
Widok Luisa, czekającego na korytarzu przed biurem, był dość przyjemnym zaskoczeniem, a wspomnienie treści snu przyprawiło mnie o falę gorąca, która przepłynęła od moich stóp do czubka głowy. Odwróciłam od niego oczy, nie chcąc w żaden sposób zdradzać się ze swoimi myślami o nim.
– Coś nie tak? – spytał Manny, pozwalając mi pierwszej wejść do budynku. Pokręciłam przecząco głową, a jasne włosy przesłoniły mi twarz. – Oj, najwyraźniej coś cię gryzie. Starasz się to ukryć, zachowując kamienną twarz, Cassiel… Cześć, braciszku. Co jest? Nie za wcześnie, jak na ciebie?
Nastąpiła krótka pauza i dostrzegłam, że Luis przyjmuje nieco inną postawę – nieco bardziej czujną.
– Nie zostawiłeś mi wiadomości?
– Jakiej znowu wiadomości?
– Że mamy się spotkać tu, w biurze. Manny nacisnął klamkę i otworzył drzwi.
– Zupełnie jakbym nie marzył o niczym innym, tylko o tym, żeby ujrzeć twoją facjatę wczesnym rankiem. Nie, stary, ja nie…
Poczułam to pierwszą na ułamek sekundy przed którymś ze Strażników. Popchnęłam Manny'ego i jego brata na prawo od drzwi, a sama skoczyłam w lewo.
Ogień buchnął z wnętrza biura białym rozgrzanym płomieniem, przelewając się jak lawa, by zagotować się na przeciwległej ścianie, która natychmiast pokryła się pęcherzami, zwęgliła i zaczęła płonąć. Po drugiej stronie tej ognistej bariery dojrzałam Manny'ego i Luisa, który się cofali. Przez moment byli względnie bezpieczni.
Ja nie. Odwracając się, uchroniłam ciało przed poparzeniem, lecz teraz znalazłam się w pułapce w niszy na końcu korytarza, ciasnej wnęce, z której nie było wyjścia. Rozgrzane powietrze drżało, a dym zaczął buchać z płonących ścian i sufitu – czarny, gęsty, gryzący i duszący. Oczy mi łzawiły. Przywarłam do najbardziej oddalonej od ognia ściany, łapiąc płytkie zdławione oddechy.
Musiałam opanować tę sytuację, ale ogień… ogień przerażał mnie w niewyobrażalny sposób. Ten lęk był instynktowny, wypływał z samej cielesnej natury, atawistycznego odruchu, by uciec przed płomieniami.
Jestem dżinnem. Zrodziłam się z ognia. Ogień nie może wyrządzić mi krzywdy.
Teraz jednak mógł, a moje ciało wyczuwało to aż za dobrze. Starałam się zapanować nad swoimi reakcjami. Miałam moc; musiałam jej tylko użyć.
Ale ta moc była zakorzeniona w Ziemi, a ogień prawie nie reagował na moje żałosne wysiłki.
I nagle z tych płomieni wyłonił się człowiek, a właściwie ogień o kształcie człowieka, który zmienił się w czerwony roztopiony metal.
Dżinn.
Patrzył na mnie przez długą chwilę, a potem wyciągnął rękę. Kiedy się zawahałam, przekrzywił głowę w bok, wyraźnie zniecierpliwiony.
Ujęłam jego dłoń.
Nic mnie nie oparzyło.
Wciągnął mnie w ogień i znalazłam się wśród płomieni, otoczona i lizana przez nie. Znowu poczułam się jak dżinn, lecz trwało to jedynie krótką, euforyczną sekundę.
Wtedy coś mnie pchnęło i potknęłam się, wpadając w warstwę powietrza, która wydała się lodowato zimna w porównaniu z ognistym żarem. Pełno tu było trującego dymu. Wyciągnęłam ręce i wymacałam twardą powierzchnię ściany. Podążyłam wzdłuż niej, kaszląc i dławiąc się, aż natknęłam się na ciepłe ciało, a ludzkie dłonie uchwyciły moje ramiona.
– Mam ją! – Rozpoznałam ten głos, choć był teraz bardziej chrapliwy z powodu dymu. Głos Luisa Rochy. – Cassiel, chodźmy!
Zmierzał ku nam jakiś duży cień – to Manny. Ujął mnie za drugą rękę i obaj bracia wyprowadzili mnie z dymu.
W budynku biurowca zapanował chaos; ludzie biegali, wrzeszczeli, rozmawiali gorączkowo przez telefony komórkowe. Wynosili komputery, torby i teczki. Jakiś człowiek wywlókł nawet całą szafkę z dokumentami, choć pozostawało zagadką, jak zamierzał znieść ją po schodach.
– Strażnicy Ognia j już interweniuj ą! – zawołał Manny i zakasłał. Usta i nos miał czarne od sadzy, a oczy nabiegłe krwią. Przypuszczałam, że sama wyglądam nie lepiej. Luis zgiął się wpół, wyczerpany i zadławiony i splunął czymś czarnym.
– Już są – powiedział i przykucnął przy ścianie, kiedy poczuliśmy moc Strażników, opływającą nas chłodną falą. Dym się nieco rozproszył i usłyszałam, jak huk po żaru zamienił się w przytłumiony szum. – Cholera jasna. Co to było, do licha? Manny, kogo ty, do ciężkiej cholery, aż tak wkurzyłeś?
– Ja? Ktoś kazał tobie się tu zjawić, nie pamiętasz? Może oni wcale nie uwzięli się na mnie!
Popatrzyli na siebie wojowniczo zaczerwienionymi oczami. Nigdy dotąd nie wydali mi się tak bardzo do siebie podobni.
Odkrztusiłam z krtani sadzę.
– Jesteście wściekli, bo się boicie – stwierdziłam. – I słusznie. Ktoś chciał was zabić albo przynajmniej mało Obeszłoby go to, że zginiemy przy okazji. Ktoś zdolny do wywołania pożaru na wielką skalę, czyli Strażnik…
Читать дальше