– Wybaczcie, moi państwo, że naruszyliśmy wasz spokój. I wyszedł, uśmiechając się zjadliwie.
Za nim pospieszył Orwin, pobladły i wychudły. Obejrzał się w progu.
– Lart… Marran… Już czas.
– Zdążymy – wycedził przez zęby Tułacz.
Dziekan Łujan ostrożnie pogładził włosy śpiącej córki. Pochylił się nad Tantalą, mimochodem muskając jej ramię.
– Nigdy nie mów „nigdy". Ani tak nie myśl.
Rzucił ostatnie spojrzenie na Torię, uśmiechnął się do Egerta, odszukał oczami Alanę i więcej się nie oglądając, poszedł ku drzwiom.
– Bardzo ryzykowaliśmy – syknął przez zęby Legiar.
– A co mogliśmy zrobić innego? – rzekł Tułacz, wzruszając ramionami. – Tu i bez nas znajdą się… obrońcy.
Obaj spojrzeli na mnie. Cofnąłem się, wtapiając w ścianę.
– Ty, Retano – powiedział Legiar z niezrozumiałym dla mnie zadowoleniem. – Miło mi cię poinformować, że twój przodek, Damir, był najlepszym ze sług… chciałem rzec, z ludzi. A ty… Co za szkoda, że podpadłeś pod Wyrok.
– Wszyscy od czasu do czasu czemuś podpadamy – zauważył z westchnieniem Tułacz.
I obaj spojrzeli teraz na Egerta, zastygłego przy fotelu żony w tej samej pozie, w jakiej wcześniej stał dziekan Łujan.
– Żegnaj – powiedział Tułacz.
– Do zobaczenia – rzekł Legiar z uśmiechem. Obaj wyszli.
Rozejrzałem się. Pokój był pusty, tylko Egert stał z dłońmi na ramionach żony, Tantala skuliła się na podłodze u nóg Torii, tylko Alana kurczowo czepiała się mojej dłoni…
Gdzie?!
Gdzie jest Czanotaks Oro?!
Alana krzyknęła, pokazując palcem na okno.
Szyby pokryły się mroźnymi wzorami. Od wewnątrz. W plątaninie lodowych łodyg wyraźnie odznaczał się kształt wielkich dłoni, przymarzniętych do szkła…
Lód się rozpuszczał. Szron tajał w oczach, spływając mętnymi strugami. Skurczone palce pękały, traciły kształt, znikały.
Z jakiegoś powodu bałem się deptać zacieki na dywanie.
– Zima? – spytał ktoś ze zdziwieniem za moimi plecami.
Odwróciłem się jak użądlony.
Pani Toria siedziała wciąż w fotelu. Przenosiła zdumione, coraz bardziej przytomne spojrzenie ze mnie na Alanę, z Alany na Tantalę. W końcu spotkała się oczami z Sollem i uśmiechnęła się niepewnie.
– Wołałeś mnie, Egercie? No to jestem…
Na powierzchni czarnego nieba kołyszą się jeszcze ciemniejsze łodygi sitowia. Przez ten rozchwiany płot przebłyskują ognie. Te, które płoną na brzegu i te, które odbijają się w rzece. Nadal mętna, lecz już znacznie spokojniejsza, nie atakuje teraz wzburzoną falą, jak szaleniec, co oprzytomniał i zawstydził wcześniejszych poczynań.
Rozmyte brzegi osypały się i wyłysiały i tylko tu, w zakolu zdołały odrosnąć niezniszczone nurtem szuwary. Przewalam się na próżniaczym łożu z naniesionych wodą odpadków: sznurów, desek, małych kawałków. Na trzeźwo nie uleżałbym na nich długo, lecz tej nocy jestem kompletnie pijany.
Tam, w dole usypia duże miasto i tylko w domu pułkownika Solla (wiem o tym) światła nie zgasną do świtu. Przemywają rany służącej Diuli i lokajowi Klowowi, cucą starą nianię, nieprzytomną z nadmiaru wrażeń. Pani Toria Soll ze zdumieniem wpatruje się w postarzałą twarz męża, nakręcając na palce własny siwy lok. Ponuro błąka się po pokoju zrezygnowana Tantala, a moja żona Alana miota się między pragnieniem pocieszenia przybranej siostry a chęcią zapłakania na piersi cudem odzyskanej matki.
Jestem tam dzisiaj zbędny. Tym lepiej. Moja jest ta noc, uparte trzciny wyrastające z mułu i ognie na brzegu.
Chwilami wydaje mi się, że między rozkołysanymi łodygami stoi nieruchomo szczupły człowiek z płonącymi, krótkowzrocznie zmrużonymi oczami. Chcę zawołać ducha Damira, lecz powstrzymuję się, ponieważ tak naprawdę nikogo nie ma w szuwarach. To tylko ciemnieje zaczepiony o sęk drzewa czyjś płaszcz, porwany przez wodę.
I tak wkrótce zobaczę się z Damirem.
Chcę w to wierzyć. Nie proszę o inną laskę, tylko bym mógł po śmierci błąkać się po rodowym zamku, wzdychać, strasząc biednego Itera i niesłyszalnie rozmawiać z własnym pradziadkiem.
Lecz jeszcze daleko do tego.
Mokra ziemia mlaska pod czyimiś nogami. Rozchyla się ściana sitowia. Widzę sylwetkę. To nie upiorny krótkowidz, to kobieta… Ile sił i czasu straciła Alana, żeby mnie odnaleźć?
Śmieję się bezmyślnie, patrząc w rozgwieżdżone niebo. Jestem szczęśliwy, a wszyscy szczęśliwcy to głupcy…
Dzisiaj przede mną wieczność. Przede mną długie, szczęśliwe, upojne życie.
Całe dwadzieścia cztery godziny.
Wiele jeszcze zdążę zrobić.
Marina i Siergiej Diaczenko
***