Zbiegła na dół, zamiatając schodki krajem wygniecionej sukni.
Na dole otwarły się drzwi wejściowe. Lokaj pospieszył do przedpokoju, kłaniając się po drodze z głupawym, szerokim uśmiechem.
– Dobry wieczór, jaśnie panie! Wrócił pan?
Kobieta zdusiła w sobie chęć, by pobiec w ślad za lokajem. Poprawiła w lustrze fryzurę, uszczypnęła policzki, by nie wywoływać zaniepokojenia niezdrową bladością, i dopiero wtedy wyszła, czekając na szczycie schodów, aż białowłosy pan wkroczy na schodki, żółtawe, niczym klawisze fortepianu.
Był to swego rodzaju rytuał. Zawsze tu na niego czekała.
– Dobry wieczór, Tantalo.
– Dobry wieczór, Egercie…
Dobrze, że w wieczornym półmroku nie mógł zobaczyć dokładnie jej twarzy. Chorobliwie bladej twarzyczki z zapadłymi oczyma, czego nie mógł ukryć niewinny podstęp z podszczypywaniem policzków.
– Wszystko w porządku, Egercie?
Jej głos dźwięczał, jak zawsze, ciepłem i spokojem.
Skinął głową. Wzięła go pod ramię, próbując przywołać jakiś nic nieznaczący frazes, ale nic odpowiedniego nie przyszło jej do głowy. On także milczał. W owym milczeniu udali się do oddalonego pokoju, najbardziej przestronnej i jasnej sypialni.
Na stole płonęły świece w lichtarzu. W głębokim fotelu siedziała dama, której nikt nie ośmieliłby się nazwać starą. Czarne cienie kładły się na białej, wstrząsająco pięknej twarzyczce. Ciemne oczy patrzyły gdzieś w przestrzeń.
– Witaj, Tor – rzekł czule Egert.
Uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
Od trzech lat niczego innego nie robiła. Siedziała, wpatrując się w pustkę, a usłyszawszy znajomy głos, uśmiechała się i kiwała. Jej dusza wędrowała tak daleko, że nawet najbliżsi nie mogli do niej dotrzeć.
– Wszystko w porządku, Torio – dodała spokojnie Tantala. Poczuła, jak we wnętrzu zaciska się bolesny węzeł, ta jej część, która nie lubiła kłamać.
Dama w fotelu znów się uśmiechnęła i skinęła głową.
– Chodźmy – rzekł głucho Egert.
Skinęła po raz trzeci.
Tantala i Egert wyszli, zamykając ostrożnie drzwi za sobą. W korytarzu cierpliwie czekała opiekunka, strzegąca spokoju pani Torii. Przychodziła na noc, a rankiem zmieniała ją koleżanka, aby zabawiać panią pustymi rozmówkami i czytać jej książki, które jej nic a nic nie obchodzą…
– Co się stało? – spytał porywczo Egert, kiedy służąca zabrała ze stołu niedokończoną kolację.
To, co widzą wszyscy, pomyślała smętnie Tantala.
– Alana?
– Zamknęła się w pokoju. Powiedziałam jej, że ty…
Zmarszczki na białym czole Egerta pogłębiły się.
– Myślałem o tym. Wiesz, miałem nadzieję, że ona… wyrośnie z tego. Tym bardziej po wyjeździe do Kawarrenu…
– Kawarren dobrze jej zrobił – mruknęła Tantala, wodząc palcem po wyszywanym obrusie.
– Trzeba było ją bić – stwierdził, wzruszając nerwowo ramionami. – Kiedy się to zaczęło. Trzeba było zmusić się…
– Bzdura – odparła melancholijnie. – Po prostu jesteś zmęczony… dzisiaj.
Egert splótł palce dłoni.
– Może znowu wywieźć ją do Kawarrenu? Tym razem na długo. Przeniósłbym się tam, gdyby nie Korpus…
– Kto jest ważniejszy dla ciebie: cudzy synowie, czy własna córka?
Ją samą zdziwiły słowa, które wyrwały się z ust nieproszone.
– Wybacz – cicho dodała. – Wydaje mi się, że przeprowadzka niczego by nie zmieniła.
Egert milczał.
– Wybacz – powtórzyła Tantala z niepokojem. – Mam już dosyć przekonywania ciebie, że nie ma w tym twojej winy. Alana…
– Tamte dni ją załamały – rzekł Egert, patrząc w blat stołu. – Czy jest w tym domu człowiek, wobec którego nie jestem winien, Tantalo?!
U góry trzasnęły drzwi. Dał się też słyszeć brzęk tłuczonych naczyń i po chwili do jadalni wbiegła wystraszona służąca. Widząc jej zakrwawioną twarz, Egert zerwał się od stołu.
– Co jest?!
– Panienka Alana – zaszlochała służąca – nie chce jeść kolacji i rzuca naczyniami…
Tantala poprawiła szal na ramionach gestem umęczonej staruszki.
Pośrodku podjazdu stała świnia.
Bez wątpienia, była to świńska królowa. Szare, plamiste cielsko zajmowało całą przestrzeń opuszczonego mostu od barierki do barierki, chociaż most nie był specjalnie wąski i w dawnych dobrych czasach swobodnie przejeżdżały po nim karety!
Świnia popatrzyła z niechęcią w moją stronę i odwróciła się. Jakim cudem miałaby mnie poznać, skoro kiedy ostatni raz odwiedziłem rodowe gniazdo, jej dziadek był jeszcze różowiutkim prosiakiem.
Cisza i upadek.
Gdyby tak wrogowie napadli na zamek… Oto on, bierzcie wszystko gołymi rękami. W fosie wyschła woda, a mechanizm zwodzonego mostu dawno całkiem zardzewiał.
Z drugiej strony, na co wrogom stara ruina, widmo dawnej chwały Rekotarsów?
– Spadaj – rzekłem do świni.
Nie zwróciła na mnie uwagi, tylko szare ucho drgnęło, płosząc muchę.
Dokąd wraca podróżnik, dokąd zawiodła go droga? Oczywiście do domu ojca. Nawet jeśli zamiast odźwiernego wita go szara świnia, zamiast przyjaciół zobojętniałe psy, a zamiast troskliwych rodziców rozleniwiony, półślepy sługa. Siedząc u kominka w salonie zarośniętym pajęczynami, nie mogłem sobie przypomnieć, dlaczego tak tutaj spieszyłem. Skąd wzięła się owa złudna nadzieja, że kiedy wrócę do domu, wszystko się zmieni jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Jak należało oczekiwać posiadłość nie przynosiła żadnych dochodów, a mizerna renta starczała tylko na wyżywienie domowników. Pierwszego wieczoru główny zarządzający Iter przyniósł mi, wzdychając, stertę zakurzonych ksiąg rozchodowych. Przewracając z obrzydzeniem gęsto zapisane strony, dałem sobie spokój z buchalterią. Nawet jeśli stary sługa trochę podkradał, miał do tego prawo.
Następnego dnia odkryłem kuferek ze swoimi rzeczami z dzieciństwa. Pośród zeszytów szkolnych znalazłem pomysłowo namalowany kalendarz. Zrobiłem go sam dwadzieścia lat temu pod kierunkiem nauczycieli. Na brzegu drewnianego koła wił się korowód cyferek, bliżej środka znajdowały się krzywo wypisane nazwy miesięcy i każdej z nich towarzyszyła odpowiednia ilustracja. W dzieciństwie lubiłem rysować. Pyzate słońce przebierało promykami niczym palcami, falowały brody wiatrów, z ciężkich chmur sypał się śnieg. Przysiadłem na krawędzi kufra, wspominając ten wieczór sprzed dwudziestu lat, kiedy wytrzeszczając oczy z wysiłku, pokrywałem lakierem gotowy obrazek.
Teraz trzymam w rękach własne życie. A właściwie, jego żałosny ostatek, skoro od ogłoszenia Wyroku minęły już dwa tygodnie, tak więc pozostało mi czternaście dni mniej z trzystu sześćdziesięciu pięciu.
Znalezioną w biurku igłą starannie zaznaczyłem dzień, od którego, zgodnie z wolą Sędziego, zaczął się ten najważniejszy okres w życiu.
Potem wezwałem Itera, przebrałem się w najlepsze rzeczy, przypasałem szpadę, jak przystało następcy Rekotarsów i udałem się do wsi.
Starosta wystraszył się w pierwszej chwili, zapewne sądził, biedaczek, że chcę od niego pieniędzy. Słowo „podatki" od jakiegoś czasu raniło moje uszy, dlatego też z miłym uśmiechem zdusiłem w zarodku nieprzyjemny temat. Starosta wyraźnie poweselał, lecz zaraz się speszył, dowiedziawszy się, czego potrzebuję. Potarł okrągłą łysinę i rzadką brew, potem odrzekł z wahaniem:
Читать дальше